Wolę gonić za słońcem, niż na nie czekać

✓ Wczesny ranek. Wyruszyć o świcie. Podróżować dookoła, wyprzedzając słońce, ukraść mu cały dzień. Robić tak bez końca i nie starzeć się ani o dzień…

Wierzę w słońce, nawet gdy nie świeci, bo w coś wierzyć jednak trzeba, a słońce nigdy mnie nie zawiodło. Jest maj, wiosna w pełni, jak mówi słynny werset znanego numeru, nawet bzy zakwitły, las wita hipnotyczną wręcz zielenią, na łąkach widać już stokrotki, a na polach pojawiły się pierwsze bociany, czyli wydaje się, że wszystko jest na swoim miejscu, no bo jest. Nie licząc może małych, niespotykanych dotąd wyjątków, które pewnie nie przyszłyby mi na myśl wiosną zeszłego roku. No bo kto mógł pomyśleć, że parka młodzików wiosennie zakochanych, obściskująca się czule na ławce w parku będzie miała rękawiczki na dłoniach, nie będzie można napić się piwa w weekend w ogródku, ani wstąpić na flat white rano przed pracą do ulubionej kafejki, a mijająca mnie dziewczyna, która z daleka wyglądała tak atrakcyjnie, teraz budzi już odrobinę niepewności, jako że jedyne, co mogę ocenić, to jej oczy, bo resztę twarzy zakrywa przecież maseczka. Wirus niestety zagarnął nam trochę tegorocznej wiosny, a przynajmniej takiej, do której zdążyłem się już przyzwyczaić i nie powiem, że jest mi z tym łatwo, bo nie jest. Oczywiście, wpisując się może trochę w panujące trendy, postanowiłem i ja dobrze spożytkować czas, który zyskałem dzięki #stayhome i racjonalnie postawić na delikatny samorozwój, podkreślam racjonalnie i podkreślam również delikatnie, bo to, co widzę wokoło, to raczej paroksyzm udawanej gorliwości, niż szansa na jakikolwiek progres. Przez miesiąc kazano nam siedzieć w domach, co poskutkowało tym, że wróciliśmy do dawno zapomnianych czynności, albo stwierdziliśmy, że nauczymy się czegoś zupełnie nowego. Ze strychów i piwnic wyciągnęliśmy stare maszyny do szycia, chyba w każdym domu piecze się teraz chleb, w łaski wróciły gry planszowe i karty, a prawie każdy szanujący się youtuber nagrał film o tym, co robić w czasie pandemii, by nie zwariować. Oczywiście, nie ma w tym nic złego, ja jednak trochę z przymrużeniem oka i delikatnym, nieco ironicznym uśmieszkiem patrzę, jak wielu moich znajomych postanowiło nagle zostać chociażby joginami, wyciągając zza szafy zakurzoną już nieco matę i nieudolnie próbując wykonać asanę drzewa w stronę wschodzącego słońca, życząc im oczywiście, aby praktyka jogi przyniosła radość bycia tu i teraz, wiarę w siebie, a rozwój duchowy i fizyczny otworzył im nowe ścieżki i perspektywy dla osiągania celów i zamierzeń, to jednak dajcie z ciekawości znać za rok, ile wytrwaliście, no co, zapytać nie można? Że niby szydzę zamiast propagować słuszne idee? Być może i trochę tak jest, ale pozwólcie, że chociaż wyjaśnię dlaczego. Otóż wierzę, że człowiek w obecnym świecie bombardowany jest z każdej możliwej strony tym, co powinien, tym, co słuszne, co konieczne, czego nie wypada, a co jest niezbędne. Kiedy już zostaje dogłębnie przeładowany takimi informacjami, oglądając telewizję, Youtube’a, przeglądając posty na fejsie i wpisy na Insta, dochodzi do wniosku, że jest odrobinę życiowym loserem, bo skoro każdy coś robi, czymś się zajmuje, coś tworzy, a jedyne, co sam zrobiłem, to wstałem dziś z łóżka, zjadłem trzy posiłki i obejrzałem, mimo że miernej jakości, to jednak cały sezon jakiegoś serialu na Netflixie. Dowodzi to tylko tego, że musi być ze mną coś nie tak i tu właśnie zaczyna się jazda! Na siłę zaczynamy szukać czegoś, co sprawi, że tymi loserami poczujemy się choć trochę mniej. Najłatwiej uderzyć w oczywistości, czyli: sport, zdrowie, intelekt! Na początek bieganie, może skromne 10 km, ale przecież to tylko ciało, więc trzeba zrobić coś i dla ducha, joga po bieganiu będzie idealna, coś tam było o kontroli oddechu i mindfulness. Już sama medytacja stawia mnie przecież co najmniej kilka kroków wyżej nad przeciętnymi zjadaczami chleba, do których jeszcze wczoraj sam się zaliczałem, ale na szczęście dziś jestem już innym, lepszym człowiekiem, problemy zniknęły, a ja zamiast oglądać bzdury, kontempluję otaczającą mnie rzeczywistość, układam myśli i osiągam kolejne levele Samadhi. Dobrze to wszystko połączyć ze zdrową dietą, żywnością ekologiczną, która ma specjalne miejsce na półce w markecie i choć z pozoru smakuje tak samo, jak ta mniej zdrowa, to skoro płacę więcej, wolę sobie przynajmniej wmówić, że jednak smakuje choć ciut lepiej, yyy a nawet jeśli nie, to już na pewno smakuje zdrowiej, o tak i to mi się bardzo podoba. Całość warto uzupełnić o naturalne kosmetyki i środki czystości, no bo jak inaczej. Teraz zostaje już tylko sfera inteligencji, tu będzie najtrudniej, ale co tam i z tym dam radę, na początek filmy z gatunku „ambitne”, mimo że nie wszystkie rozumiem, na większości zasypiam, a pozostałe oglądam, zerkając na zegarek, który jakoś wyjątkowo wolno odmierza czas podczas seansu, to jednak czuję, jak środowisko kory mózgowej staje się coraz bardziej zasadowe, co bezpośrednio przekłada się na prędkość, z jaką rozchodzi się pobudzenie moich włókien nerwowych. Jest dobrze. A jeśli jeszcze trochę do tego poczytam wieczorami, oczywiście literatury wysokich lotów, to jest duża szansa, że będzie nawet fantastycznie. I ma to wszystko sens, szkoda tylko, że nie miało wcześniej i jeszcze bardziej szkoda, że pewnie tylko niewielka grupa wytrwa w tych postanowieniach. Robić coś trzeba, wcześniej też przecież trzeba było, żeby nie zostać z idiotycznym uśmieszkiem na twarzy i błądzącym wzrokiem, jeśli ktoś nas zapyta, co robimy w wolnym czasie po pracy. Wiadomo przecież, że trochę niezręcznie, zwłaszcza w pewnych kręgach jest powiedzieć, że moje życie po pracy ogranicza się jedynie do wypicia zimnego browara, zrobienia zakupów w Biedronce, obejrzenia 3 odcinków serialu przed snem, czy wychowywaniu dziecka, więc dobrze jest mieć jakiegoś asa w rękawie typu siłownia, basen, taniec latynoamerykański, czy chociaż hodowla jedwabników. A skoro teraz w bonusie dostaliśmy jeszcze więcej wolnego, to siłą rzeczy czujemy, że mitrężenie czasu jest trochę strzałem w własne kolano z bliskiej odległości, bo przecież ten czas w końcu się kiedyś skończy, a u mnie w życiorysie powstanie trzymiesięczna luka, której już nigdy nie będę w stanie nadrobić.

Dwa lata temu pojechałem po raz pierwszy porobić fotki w rzepaku, nie było to wtedy jeszcze takie modne, a przynajmniej nie tak, jak w tym roku, bo gdziekolwiek nie patrzę, jakiekolwiek magazyny fotograficzne przeglądam, wszystkie fora dyskusyjne, grupy na fejsbuku, publikacje i posty są żółte. Rzepakowe sesje to niewątpliwie fotograficzny top trend tej wiosny! A każda szanująca się modelka, influencerka czy blogerka obowiązkowo musi mieć fotkę w rzepaku, musi i już! No trudno, najwyżej nie zostanę w tym sezonie trend breakerem, ale przecież nie zawsze muszę nim być, prawda? W tym roku było inaczej, bo fotografowałem głównie swoja córkę, która ostatnio staje się moją największą fotograficzną muzą i ma już setki tysięcy zdjęć w naprawdę przeróżnych okolicznościach. Jednak, jako że nie upubliczniam jej wizerunku, wychodząc z założenia, że nie mam za bardzo do tego prawa, a jak już dorośnie i będzie miała na to ochotę, to sama to zrobi, nie mogę wrzucić i tutaj wielu, całkiem dobrych w mojej ocenie zdjęć, które tam powstały. Ale mogę za to wrzucić to jedno, które też bardzo mnie wzrusza i mam nadzieję, że wiele oddaje. Ta-daaaam!

Peace!