Historia Pewnej Fotografii #17

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

Kiedyś ktoś mnie zapytał: „Dlaczego chodzisz po górach?”. Odpowiedziałem, że ludzi można podzielić na dwa rodzaje:
Na tych, którym nie trzeba tego tłumaczyć i tych, którzy nigdy tego nie zrozumieją…

Tak, wiem, me coulpa. Odpuściłem trochę ten cykl, miał pojawić się w listopadzie, ale zajmowałem się wtedy zupełnie innymi, choć jak mniemam, równie ważnymi rzeczami. No cóż, nie zawsze się udaje, ale lutowej edycji już na pewno odpuścić nie mogłem. Panie i Panowie, zapraszam do kolejnej, 17-tej już odsłony z cyklu Historia Pewnej Fotografii.

Dziś selficzek – tak, możecie mówić, albo pisać, co Wam się tylko podoba, ale dziś będzie samojebka (czy ktoś w ogóle pamięta jeszcze to określenie?). Dla mnie na pewno nie taka banalna, bo zrobiona na dachu Polski, czyli najwyższym szczycie naszego kraju, czyli na Rysach. Tym razem zacznę może od tego, co zwykle zostawiam na sam koniec, czyli wyjaśnienie, o co w tym zdjęciu chodzi, dlaczego jest dla mnie takie wyjątkowe, że zdecydowałem się wrzucić je do tego prominentnego cyklu. Pewnie pierwsze, co przychodzi Wam na myśl, to że na uwagę zasługuje fakt, że zdobyłem tą górę. Owszem, każdemu polecam, choć nie uważam tego za żaden wyczyn. Zdobywałem już w życiu trudniejsze góry i szlaki, a zdjęcie, które widzicie zrobione było podczas mojego trzeciego już wejścia na ten szczyt. Co więc świadczy o jego wyjątkowości? Oczywiście odpowiem na to pytanie, ale najpierw muszę nieco przybliżyć Wam temat.

Tym razem udało mi się zdobyć ten szczyt w sposób bardzo wyjątkowy. Na parking przy Łysej Polanie dotarłem bardzo późno, bo było już grubo po południu. Był upalny, sierpniowy dzień, prognozy mówiły, że pogoda powinna się utrzymać, choć jak wiadomo, prognoza pogody w górach to często loteria, do której powinno się mieć ograniczone zaufanie. Przejście na Palenicę Białczańską zajęło mi niewiele czasu, jednak cały czas liczyłem w głowie, czy uda mi się wejść i zejść przed zmierzchem. Rozważałbym także zostanie na szczycie do wschodu słońca, ale kompletnie nie byłem wtedy na to przygotowany, więc wiedziałem, że muszę jakoś wrócić. Z Palenicy nad Morskie Oko udało mi się dotrzeć w mniej niż dwie godziny. Pamiętam, że żar naprawdę lał się z nieba, ale mimo to dystans 8 kilometrów po asfalcie nie sprawił mi żadnych kłopotów, ba starałem się go pokonać najszybciej, jak to możliwe, mijając te chordy na szczęście w większości wracających już turystów. W schronisku nad Morskim Okiem, za którym przyznam do dziś nie przepadam, uzupełniłem tylko płyny, złapałem oddech i zdecydowałem się na wspinaczkę. Najpierw trzeba dotrzeć do Czarnego Stawu, co od schroniska powinno zając mniej więcej godzinę drogi. Warto jednak wspomnieć, że tu zdecydowanie zmienia się już też profil turysty, bo w górach ważne są nie tyle odległości, co różnice przewyższeń. A od Morskiego Oka aż po sam szczyt trzeba ostro wspinać się w górę. Warto również wspomnieć, że na Rysy można dostać się także dużo łatwiejszą drogą od strony słowackiej, gdzie nie tylko dużo skracamy czas wejścia, ale też szlak jest też łatwiejszy technicznie, jest tam mniej łańcuchów oraz mniejsza ekspozycja. Na progu Czarnego Stawu, który wiedzie wzdłuż czarnostawiańskiej Siklawy zrobiłem sobie ostatnią przerwę, żeby coś zjeść. Wiedziałem już, że ciężko będzie wrócić przed zmrokiem, bo z moich obliczeń wynikało, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to na szczycie powinienem być tuż przed zachodem – pamiętam, że siedziałem przy drewnianym krzyżu i jedząc bułkę z serem, pomyślałem: idę. Tu też znajduje się ostatnie na trasie rozwidlenie – w prawo odchodzą zielone znaczniki w kierunku Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem, natomiast w przeciwną stronę podążają czerwone znaczniki prowadzące na Rysy. Z tego miejsca było jeszcze około 3 i pół, może 4 godziny wspinaczki. Ostrej wspinaczki, która bezlitośnie wydaje się nie mieć końca. To chyba najtrudniejsze i najbardziej mozolne podejście, które trwa około 2 godzin, aż nie dotrzemy do Buli pod Rysami. Z czasem, jak nabiera się wysokości, podziwia widoki za plecami, a zwłaszcza panoramę obejmującą dwa piękne stawy położone pomiędzy skalistymi turniami, można się zatracić. Im wyżej, tym trudniej, na trasie jest ponad 350 m łańcuchów, które wiodą przez bloki skalne oraz śliskie, gładkie płyty, jednak bezsprzecznie pomagają przy asekuracji. Oczywiście, byłem jedynym, który wchodził w górę, większość mijających pytała, czy nie za późno, ale z delikatnym, choć wcale nie szczerym uśmiechem, odpowiadałem: spokojnie, ogarnę. Praktycznie na samym grzbiecie kończą się środki zabezpieczające, tuż przed samym szczytem. Został ostatni, najbardziej wymagający fragment trasy. Bardzo skalisty, ciasny trawers przez Przełączkę pod Rysami. Z obu stron rozciągają się strome przepaście o głębokości kilkuset metrów, które naprawdę robią wrażenie, tu nie ma mowy o błędach. Trzeba naprawdę być skupionym. Wreszcie docieram. Na szczycie nie ma nikogo. Przede mną roztacza się zapierający dech w piersi widok, słońce powoli chowa się za górami, a ja jestem wyżej niż wszyscy i wszystko. Takie chwile trzeba kolekcjonować.

Udało się! Nigdy tego nie zapomnę. Jednak tak naprawdę nie jest to jeszcze koniec tej historii, choć dotyczącej akurat tej fotografii to właściwie jest. Jednak pozostaje jeszcze kwestia tego, czy zdecydowałem się na zejście po zmroku, czy może spędziłem na Rysach całą noc, a może wydarzyło się coś jeszcze. Jest to jednak temat na zupełnie inną historię, a że mam idealne zdjęcie, które jest pięknym zwieńczeniem tej opowieści, to pozwólcie, że zostawię to sobie na jakiś inny odcinek.

Close Menu