Historia Pewnej Fotografii #06

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…



CZASEM NAJTRUDNIEJ JEST ZROBIĆ NAJPROSTSZE ZDJĘCIE

Trochę czasu minęło od ukazania się wpisu pod tytułem „Historia Pewnej Fotografii #5”, bo miało to miejsce jeszcze w wakacje, a skoro mamy już nowy rok (celowo z małej litery, bo nie chodzi o dzień tylko rok 2021), to najwyższy czas nadrobić zaległości. I to wcale nie tylko dlatego, że zrobiłem sobie jakieś noworoczne postanowienia, te przyjdzie czas rozliczyć w grudniu, ale po prostu dobrze czasem wrócić wspomnieniami do tego, co było w przeszłości.

Cykl ten poświęcony jest pewnym unikatowym dla mnie zdjęciom, ale też, a może przede wszystkim pewnym historiom, które towarzyszyły mi podczas wykonywania właśnie tych zdjęć. Dotychczas, najczęściej były to fotografie z dalekich wypraw, samotnych podróży, niezapomnianych dla mnie imprez albo innych wyjątkowych miejsc, w których miałem ze sobą aparat i miałem okazję strzelić jakieś unikatowe dla mnie zdjęcie. Poprzednie epizody niosły za sobą pewne osobliwe opowiadania, które można było uznać za bezprecedensowe albo takie, które trudno byłoby powtórzyć. Dzisiejsza historia będzie ich zupełnym przeciwieństwem, bo mimo że nie wgniecie Was ona głęboko w fotel i nie wywali z kapci na orbitę okołoziemską, to dla mnie na pewno na zawsze pozostanie w pamięci.

To był początek lutego 2017 roku, dokładnej daty nie pamiętam i mimo że oczywiście w kilka sekund mógłbym ją sprawdzić, to jednak jestem przekonany, że do niczego nie będzie Wam to potrzebne, a ja, jeśli mogę, staram się zawsze odtwarzać historię z głowy, bez posiłkowania się Internetem czy exif’ami zdjęć. Pamiętam, że akurat w województwie śląskim trwały wtedy ferie zimowe, a my (Kasia i ja) trochę bez pomysłu, jak je spędzić, stwierdziliśmy na przekór wszystkim, którzy jechali w tym czasie w góry, że obierzemy kierunek na północ, nad morze, do Gdańska. Nigdy wcześniej nie miałem okazji być w Gdańsku, ani nawet nad morzem zimą, a sezon letni i najazd turystów okupujących z parawanami nasze polskie plaże skutecznie trzymał nas z daleka od spędzenia choć kilku dni na wybrzeżu. Założyliśmy, jak się później okazało bardzo słusznie, że pora zimowa wcale nie będzie stanowiła dla nas większego problemu, bo mimo że raczej nie będziemy opalać się na plaży, to jednak Gdańsk będzie miał na pewno coś więcej do zaoferowania. Cel był dosyć prozaiczny: odpocząć. A jako że preferujemy zdecydowanie bardziej aktywną formę wypoczynku, postawiliśmy na długie spacery po plaży i mieście, ale też dobre kawiarnie, oferujące pyszną kawę z kraftowych palarni, polecane restauracje no i zwiedzanie tego, czego nie udało zwiedzić się wcześniej. Warto nadmienić jeszcze, że zatrzymaliśmy się wtedy w świetnym hotelu Almond, o ile dobrze pamiętam, budynek był wtedy niedawno oddany do użytku po jakimś remoncie, czy zmianie właściciela, więc w ramach promocji trafiliśmy na naprawdę dobrą ofertę. Świetna lokalizacja bardzo blisko centrum, robiąca naprawdę ogromne wrażenie fasada budynku, rewelacyjna kuchnia (a zaznaczyć muszę, że akurat, jeśli o kulinaria chodzi, to jesteśmy całkiem wybredni), no i oczywiście cała gama różnego rodzaju spa, basenów, masaży, odnowy biologicznej i innych takich wynalazków sprawiły, że mimo iż zazwyczaj nie korzystamy z takich dobrodziejstw i wybieramy trochę inne miejsca na zakwaterowanie, to od czasu do czasu dobrze jest zrobić jakiś wyjątek od reguły. Miejscówka naprawdę zacna, z czystym sumieniem mogę polecić ten hotel (artykuł nie zawiera lokowania produktu).

O tym, jak było i co robiliśmy, pisał nie będę, bo poświęciłem temu kiedyś osobny wpis i zaraz po powrocie wrzuciłem też jakieś fotki na bloga, więc jeśli ktoś ma ochotę, to odsyłam (click!), a ja skupię się teraz raczej na zdjęciu, któremu niniejszy wpis jest poświęcony. Kiedy ostatniego dnia wymeldowaliśmy się z hotelu, zjedliśmy jakieś szybkie śniadanie na Długim Targu, postanowiliśmy jeszcze pójść na jakąś dobrą kawę w oczekiwaniu na autokar (tak, byliśmy tam wtedy autokarem), którym mieliśmy wrócić. Znaleźliśmy jakąś przytulną kawiarnię, zamówiliśmy kawę i tak ciesząc się porankiem i całym wyjazdem, przesiedzieliśmy tam całkiem ładny kawałek czasu. Było jeszcze wcześnie rano i mimo że był to środek zimy, to pamiętam, że tego dnia było całkiem słonecznie, dlatego też miło się siedziało, na tyle miło, że w pewnym momencie okazało się, że czasu do odjazdu autokaru zostało już naprawdę niewiele, a z kawiarni, w której byliśmy, na dworzec było jeszcze całkiem daleko. Szybko się zabraliśmy, zapłaciliśmy za niedopitą kawę i w długą! Tak też spokojny poranek przy kawie zamienił się w poranny jogging truchtem w pełnym rynsztunku, z plecakami i bagażami w kierunku dworca. I kiedy byliśmy już naprawdę blisko dworca, zwalniając tempo, nagle zobaczyłem tego gościa – stał oparty pod jakąś ścianą, miał potargane włosy, był zaniedbany, nieogolony, patrzył przed siebie, nie wyglądał elegancko, raczej buńczucznie, może trochę zawadiacko, ale jakie to miało wtedy znaczenie? Żadne! Natomiast jego twarz wydała mi się na tyle mocno charakterystyczna i ciekawa, że pomyślałem sobie od razu: ale byłby portret, gdyby udało mi się go sfotografować. Musiałem gapić się na niego stosunkowo długo, bo najwyraźniej to zauważył, zmierzył mnie szybko wzrokiem i zaczął iść w moją stronę z rękoma w kieszeni:
– Panie kierowniku, poratuje Pan złotówką? – zapytał, kiedy stanął naprzeciw mnie;
– Dam Ci 20, ale mam prośbę, mogę zrobić Ci portret? – odpowiedziałem
– Jasne, nie ma problemu.
Całej reszty pisać właściwie nie muszę, bo chyba jest ona oczywista, choć przyznam, że działałem wtedy pod wpływem impulsu i mimo że wiem o panującym powszechnie przekonaniu wśród fotografów, że nie powinno się fotografować bezdomnych, że jest to niemoralne, nieetyczne, a spore gremium uważa nawet, że nieludzkie, to jednak nie zawahałem się. Pamiętam to jeszcze z czasów mojej przygody z ASP, kiedy jeden z profesorów poświęcił temu nawet całą długą prelekcję. Jednak wtedy nie rozwodziłem się nad tym, to było jak iskra, działałem spontanicznie, pod wpływem chwili, za kilka minut odjeżdżał mój autokar, a Kasia była już zirytowana całą sytuacją, bo nie mając za wiele czasu, zacząłem wyciągać z plecaka aparat, zmieniać obiektyw na portretówkę (której właściwie chciałem ze sobą do Gdańska nie zabierać), ustawiać parametry ekspozycji, co zabrało mi w sumie jakieś dodatkowe 10 minut, co i tak, jak na zrobienie zdjęcia (świadomego zdjęcia) wcale nie jest jakimś długim czasem, to jednak zdaję sobie sprawę, że dla osoby spóźnionej, która stara się złapać autokar do domu, te 10 minut może być wiecznością. Kiedy przygotowywałem się do zrobienia zdjęcia, trochę pogadaliśmy, to bardzo ważne przy portretach i zwykle zajmuje dużo więcej czasu, pozwala to na skrócenie dystansu między fotografem, a modelem, jednak ja tego czasu nie miałem. Pamiętam, że gość ze zdjęcia powiedział mi, że był ćpunem, ma na imię Benek (a przynajmniej tak mi się przedstawił) i mówił, że ma 42 lata, z czego od 22 jest na ulicy. Tyle zapamiętałem, reszta była jakimś bezsensownym small talk’iem, który miał służyć jedynie podtrzymaniu rozmowy. Czasu nie było za wiele, ale mimo to starałem się jak najbardziej przekonać Benka do siebie.

I tak właśnie powstało to zdjęcie…

Do dziś dnia nie wiem, czy postąpiłem słusznie, czy 20 zł za taką robotę było uczciwą ceną, nie wiem w ogóle, czy miałem do tego prawo, ale jak wspomniałem, to był impuls, pomyślałem wtedy, że nie można przecież bezmyślnie tracić czasu, bo można wtedy przegapić właściwy moment… Ten jeden właściwy, niepowtarzalny, który nigdy więcej nie wróci. Bo czas przecież nie powtarza się nigdy!

Close Menu