Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…
It doesn’t make a difference!
Men, artists, animals… plants!
We’re all just extras.
Zanim skupię się na samej fotografii i okolicznościach, w jakich powstała, muszę tytułem wstępu pochylić się nad filmem „Młodość”, popełnionym przez cenionego przeze mnie Paolo Sorrentino. I, mimo że film ten to raczej pokłon, a nawet mógłbym napisać, że swoistego rodzaju hołd oddany w stronę szeroko pojętej filozofii sztuki, to jednak nie jest całkowicie odseparowany od zwykłych śmiertelników, kanonizując jedynie wielkich twórców, dlatego myślę, że każdy, kto zdecyduje się obejrzeć ten film, który z resztą gorąco polecam, dostrzeże w nim coś, co czeka każdego z nas – nomen omen – starość. I, chociaż film przedstawia ten etap w życiu jako olśniewającą wizualnie, pełną sentymentów, emocji, wzruszeń i błyskotliwego humoru opowieść, to jednak wiemy, że niestety nie zawsze tak właśnie wygląda.
Był 4 grudnia 2016 roku i wydaje mi się, że mogło być po 16-tej, choć pewności nie mam. Oczywiście, że dokładną datę i godzinę poznałbym, sprawdzając exif zdjęcia, ale chyba wolę to odtworzyć z pamięci. Byłem wtedy w Estonii, a dokładniej rzecz ujmując, w stolicy tego kraju, Tallinnie. Mimo że był to wyjazd nazwijmy to służbowy, miałem też jeden dzień na tzw. zwiedzanie. Włóczyłem się wtedy po mieście z aparatem w ręku, strzelałem jakieś przypadkowe foty, choć nie przepadam za tego rodzaju fotografią, to jednak jakieś zdjęcia z wyjazdu do domu przywieźć chciałem. Co jakiś czas wchodziłem do przypadkowo spotkanych kawiarni napić się czegoś ciepłego, bo pamiętam, było wtedy bardzo zimno. I właśnie, kiedy tak sobie siedziałem w kolejnej odwiedzonej już przeze mnie tego dnia kawiarni, gdzieś na wzgórzu Toompea, kiedy piłem sobie moje ulubione flat white i patrzyłem za okno, jak powoli zapada zmrok, zobaczyłem tą starszą panią, siedzącą nieruchomo na schodach przed wejściem do domu. Ależ to byłby kadr, pomyślałem, ale zanim wyjdę z kawiarni i podbiegnę w to miejsce, pani pewnie zdąży już siedem razy wejść do domu. Jednak mijały minuty, a kobieta nie tylko ciągle siedziała w bezruchu, ale też wpatrywała się w coś, czego z kawiarni nie mogłem dostrzec. Idę! Najwyżej się nie uda, albo mnie przegoni. Szybko uregulowałem rachunek, ubrałem się, wziąłem aparat do ręki i ruszyłem w jej kierunku. Zbliżając się, zauważyłem, że kobieta wpatruje się w oddalonego o kilkadziesiąt metrów dalej malarza, który rozstawił sztalugi przy murach i uwieczniał na płótnie jakiś gotycki kościół. Poza nimi ulica była właściwie pusta, robiło się ciemno, a przy tym, jak wspomniałem wcześniej, było strasznie zimno. Mimo że zbliżyłem się do niej na zauważalną odległość, kobieta nawet nie drgnęła, nadal patrzyła nieruchomo przed siebie, jakby chciała dostrzec, nad czym artysta pracuje. Musiałem podejść bliżej, miałem przy sobie jedynie obiektyw Sigma 17-50, a nie chciałem zbyt szeroko kadrować. Zatrzymałem się, zmierzyłem światło, wstępnie ustawiłem parametry ekspozycji i delikatnie trzymając aparat przy oku, zbliżałem się w stronę staruszki. Nie zauważyła mnie. Kiedy byłem już naprawdę blisko, strzeliłem zdjęcie, a potem jeszcze dwa. Nawet, jeśli nie zauważyła mnie wcześniej, to na pewno dźwięk wyzwalanej migawki był na tyle głośny, że musiała go usłyszeć. Jednak nie zareagowała. Opuściłem aparat i oddaliłem się na bezpieczną odległość.
Wracając do hotelu, zastanawiałem się, czy kobieta nie była przypadkiem głuchoniema, a może po prostu była pochłonięta zapomnianą sztuką kontemplacji i zwyczajnie nie zwracała uwagi na przypadkowego ziomka z aparatem w ręku, choć tak naprawdę powodów może być znacznie więcej, jednak tego nie dowiem się nigdy i pozostanie to jedynie w sferze niedopowiedzenia, co, moim zdaniem, jedynie podkreśla mistyczność tego zdjęcia i pozostawia jedynie trzy kropki w końcowej fazie interpretacji.
Mimo że początkowo nawiązałem do „Młodości” Sorrentino, to tak naprawdę, kiedy zobaczyłem tą starszą panią, siedząca na schodach, której wzrok nieruchomo skierowany był w stronę oddalonego o jakieś 150 metrów malarza, pochylonego nad swoim jeszcze niedokończonym dziełem rozstawionym na sztalugach, przypomniała mi się chyba najpiękniejsza, przeczytana przeze mnie powieść o miłości i innych ponadczasowych wartościach, o których tak często dziś już zapominamy. Chodzi oczywiście o „Spóźnionych kochanków”, Williama Whartona. Od razu zaznaczę, że nigdy nie kręciły mnie romansidła, ale będąc jeszcze młodym, pełnym ideałów, ale przede wszystkim szukającym swojej drogi uczniem liceum, czytałem sporo, nie będę pisał, że zawsze były to ambitne rzeczy, bo tak nie było, ale pamiętam, że ta właśnie książka, wtedy (podkreślam, wtedy) niezaprzeczalnie odcisnęła piętno na mojej nieco zmąconej, nastoletniej psychice. Myślę, że na tyle mocno, że, mimo że od czasu, kiedy ją przeczytałem do momentu, kiedy zrobiłem to zdjęcie, minęło naprawdę sporo czasu, to jednak niemal pusta ulica, na której widziałem tylko tych dwoje, od razu nasunęły mi się myśli związane z tą powieścią. Początkowo, nawet próbowałem zmieścić w kadrze również i malarza, ale niestety byłoby to możliwe tylko, kiedy ustawiłbym się za plecami tej starszej pani. Oczywiście, moja interpretacja była zapewne przesadzona, jestem prawie pewny, że ci dwoje nawet się nie znali, ale dla mnie historia, którą pamiętałem jeszcze z czasów szkoły średniej, była idealną inspiracją na kadr.