Bieszczadzka Mgła

Zachód słońca na Smereku (1222 m), tuż przy Przełęczy Orłowicza.

✓ GOING TO THE MOUNTAINS IS GOING HOME

Najpiękniejsze. Cudowne. Urodziwe. Dorodne. Wspaniałe. Zjawiskowe. Doskonałe. Idealne. Wyborne. Pierwszorzędne. Fantastyczne. Genialne. Fenomenalne. Rewelacyjne. Olśniewające. Ogromne. Budzące respekt. Zachwycające. Niezwykłe. Tajemnicze. Niewiarygodne. Bajkowe. Nieziemskie. Urokliwe. Fascynujące. Zniewalające. Zajmujące. Przyciągające. Jedyne w swoim rodzaju.

To tak w kilku słowach, jakie są Bieszczady, gdyby ktoś przypadkiem tam nie był, no bo jeśli choć raz w życiu miał okazję, to zapewne się ze mną zgodzi. Nie będę obiektywny, bo Bieszczady od zawsze to moje ulubione góry w Polsce, tak było, odkąd pierwszy raz, będąc jeszcze w szkole podstawowej, pojechaliśmy na wycieczkę klasową do Komańczy. Już pierwsze godziny spędzone w składzie PKP, który nagrzany był czerwcowym słońcem do temperatury panującej w piekle, dały się wszystkim nieźle we znaki, potem długie kilometry ze stacji z ciężkimi plecakami do schroniska, w którym jedliśmy upragnione placki ziemniaczane ze śmietaną i zupę pomidorową. Wszystko po to, by następnego dnia wyruszyć na długi i morderczy dla dziesięciolatków trekking (choć wtedy jeszcze nikt tej nazwy nie używał) do Chryszczatej, ale mimo że dystans wynosi około 12 km, nikt nie marudził, po prostu się szło. I szło. I szło. Kanapki z żółtym serem jedzone na trasie smakowały lepiej niż dania w renomowanych restauracjach z żółtego przewodnika Gault&Millau – tego smaku nie zapomnę chyba nigdy w życiu. I góry, wszędzie góry. Wydawały się nie mieć końca, bo i nie miały. Od tamtego czasu sporo wiosen minęło, naprawdę sporo, jednak pamiętam to wszystko z najdrobniejszymi detalami, jakby to było dziś rano. Tak narodziła się moja miłość do Bieszczad, która trwa od tamtej pory nieprzerwanie do dnia dzisiejszego.

Into the wild

Bieszczady to miejsce, w które się ucieka. Można uciec od nudnej pracy za biurkiem, od natłoku obowiązków, które nasiliły się w ostatnim czasie, od dziewczyny, z którą ostatnio gorzej się układa, od zgiełku miasta, a czasem nawet można uciec tam przed samym sobą, by uporządkować myśli i zastanowić się, co dalej… Powody mogą być różne, ale wszystkie je łączy fakt, że każdy z nas kiedyś myślał właśnie o takiej ucieczce, tym, by zostawić to wszystko, spakować plecak i ruszyć w nieznane. Zacząć wszystko od początku, w nowym otoczeniu, może z nowymi ludźmi, albo chociażby zrobić sobie kilkudniowy reset, odpowiedzieć sobie przed samym sobą na kilka pytań, by ponownie wrócić pełnym nowych sił i witalności, i znów, jak zawsze w życiu, ze wszystkim sobie poradzić.

Są takie miejsca…

✓ EVERY MOUNTAIN TOP IS WITHIN REACH IF YOU JUST KEEP CLIMBING

Będąc jeszcze w liceum i szukając swojej życiowej drogi, robiłem różne, dziwne rzeczy i słuchałem różnej, dziwnej muzyki. Miałem (chyba jak każdy w okresie buntu) swoją przygodę z muzyką punkrockową, która nie ukrywam wywarła ogromny wpływ na moją obecną muzyczną, jak i życiową świadomość. Pewnie gimby nie znają, ale była taka punkowa kapela pochodząca z Ustrzyk Dolnych w Bieszczadach, pięciu, młodych, zbuntowanych chłopaków z gitarami, pijących jabole i słuchających Sex Pistols, którzy jeszcze w latach 70-tych postanowili dać upust swojej ekspresji, skrzyknęli się razem i nazwali KSU (nazwę z resztą zaczerpnęli z rejestracji samochodu, które to w czasie PRL-u były charakterystyczne dla regionu krośnieńskiego). Jak na punkową brygadę przystało, w swoim repertuarze mieli oni sporo ideologicznych punkowych przebojów, dotykających typowej dla tego gatunku problematyki, ale była to też chyba jedyna w Polsce grupa, która swoją miłość do gór wyrażała w swoich tekstach. Wystarczy tylko posłuchać takich szlagierów, jak: Moje Bieszczady, Ustrzyki i Za mgłą, by przekonać się o ich prawdziwym, lokalnym patriotyzmie. Pozwolę sobie przytoczyć fragment ich piosenki, bo wydaje się w idealny, podręcznikowy wręcz sposób obrazować to, co przeżywam za każdym razem na nowo, będąc na Podkarpaciu.

Dosyć często rozważam, co jest warte me życie
Setka zgranych kawałków, miraż bycia na szczycie
W takich chwilach najczęściej, ruszam gdzieś w Połoniny
Tam zmęczony wspinaczką, człowiek staje się inny

Tam na dole zostało, wszystko to co cię męczy
Patrząc z góry wokoło, świat wydaje się lepszy
(źródło: „Za Mgłą” – KSU)

Te słowa idealnie oddają również to, co czuję i ja, jadąc w góry, a jeśli komukolwiek wydają się puste, beztreściowe czy banalne, powinien spakować się i choć raz w życiu pojechać w Bieszczady. Jeśli po powrocie nadal będzie podtrzymywał swą myśl, to chyba znaczy, że nie tylko pozbawiony jest jakiejkolwiek wrażliwości, ale jest też skończonym ignorantem. No, bo jak można? No jak?

Jeden z najpiękniejszych, jakie miałem okazję widzieć w moim życiu.

Zawsze wyobrażałem sobie swoją starość w Bieszczadach, takie ostatnie marzenie, które chciałbym zrealizować, będąc już na emeryturze. Jakiś niewielki domek, położony gdzieś w okolicach Lutowisk albo Strzebowisk, z widokiem na góry, z dala od głównej drogi. Domek może być mały, ale koniecznie w rustykalnym stylu, z dużymi okiennicami, kominkiem i gankiem. O tak, ganek musi być, w dodatku spory. Taki, gdzie każdego ranka stałbym z kubkiem czarnej, dobrej, świeżo zaparzonej kawy, gapiąc się w góry, rozmyślając o życiu, takie 15 minut dnia, które byłoby tylko dla mnie. Potem mógłbym zacząć już dzień.