Historia Pewnej Fotografii #16

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

Lepiej nikomu nic nie opowiadajcie. Bo jak opowiecie – zaczniecie tęsknić.

Wiem, wiem – kolejny wpis z cyklu Historia Pewnej Fotografii według założonego przeze mnie harmonogramu, miał ukazać się jak co roku w lipcu. Wakacje jednak były tak gorącym okresem, właściwie cały czas byłem poza domem, że naprawdę nie miałem kiedy do tego usiąść. Jednak nie ma tego złego, bo po prawie 5-ciomiesięcznej przerwie wracam z kolejną, szesnastą już odsłoną zdjęcia, które niesie za sobą pewną historię. Zapraszam.

Aby przybliżyć nieco kulisy powstania dzisiejszej fotografii, musimy przenieść się na chwilę w samo serce Półwyspu Bałkańskiego, a ściślej mówiąc do kraju, którego nazwa zawsze wywoływała u mnie gęsią skórkę – Bośnia i Hercegowina. Dlaczego? Bo to właśnie w tym kraju w latach 90-tych, po upadku Jugosławii przetoczyła się krwawa wojna domowa, najkrwawsza w Europie od czasów II wojny światowej. Cały konflikt, który ostatecznie doprowadził do wybuchu wojny, był bardzo skomplikowany, wzięli w nim udział mieszkańcy Bośni: Serbowie (prawosławni), Boszniacy (słowiańscy muzułmanie), Chorwaci (katolicy), a swoją cegiełkę dodały również rozpadające się republiki Jugosławii, m.in. Chorwacja, Serbia, no i oczywiście ONZ i NATO. To właśnie w tym kraju, w Srebrenicy doszło do największego ludobójstwa w Europie od czasu II wojny światowej, w którym zginęło ponad 8 tysięcy bośniackich muzułmanów, mężczyzn i chłopców, popełnionego przez Siły Zbrojne Republiki Serbskiej. Do dziś trudno mi sobie wyobrazić, że to wszystko miało miejsce nie tak dawno temu w czasach, kiedy chodziłem najprawdopodobniej do szkoły podstawowej albo liceum.

We wrześniu 2015 roku znalazłem się w Sarajewie – stolicy Bośni i Hercegowiny, traktując to miejsce jako przystanek (niekoniecznie po drodze) na trasie do Grecji. Sarajewo to miasto o skomplikowanej, bardzo trudnej do zrozumienia historii, często określane jako kolebka czterech największych religii świata. To właśnie tutaj zastrzelono arcyksięcia Ferdynanda, co stało się bezpośrednią przyczyną wybuchu pierwszej wojny światowej. Tutaj też znajduje się słynna i przerażająca zarazem aleja snajperów, z której podczas wojny domowej „zdejmowano” żołnierzy, ale i ludność cywilną. To tu katolickie kościoły, prawosławne cerkwie, żydowskie synagogi oraz islamskie meczety sąsiadują ze sobą od wieków. Samo miasto, podobnie jak inne miasta krajów nadbałkańskich, jest bardzo specyficzne, ma ten jedyny w swoim rodzaju, niepodrabialny klimat – starówka Sarajewa to bardzo turystyczne miejsce: kawiarnie, restauracje, sklepy z pamiątkami – wszystko w zabytkowej zabudowie pamiętającej jeszcze czasy świetności Imperium Osmańskiego. I mimo że mógłbym teraz przez kolejną godzinę opisywać zabytki i miejsca warte zobaczenia takie, jak chociażby: plac Bascarsija, fontanna Sybilj, a także położony nieopodal Most Łaciński, to jednak nie w tym rzecz. Standardowo, będąc w takich miejscach, lubię się zatrzymać, bieganie i fotografowanie najbardziej popularnych zabytków nigdy nie było moim ulubionym zajęciem. Tym razem zatrzymałem się na kawę. A kawa w Bośni to naprawdę sztos – przyrządzana jest na sposób turecki, w specjalnym tygielkach. To specjalny rodzaj kawy, charakteryzującej się bardzo głębokim, dla mnie dość ziemistym, ale wyjątkowym smakiem. Do kawy oczywiście oprócz baklawy (którą każdy, kto był w jakimś muzułmańskim kraju, powinien znać) zamówiłem tufahije, czyli gotowane w syropie jabłko, nadziewane masą orzechową, podane z bitą śmietaną, dodatkowo serwowane ze słodką polewą. Taki przystanek zawsze dobrze mi robi.

Kilka stolików dalej zauważyłem grupkę ludzi – czterech mężczyzn i jedną kobietę, choć z tej odległości trudno mi było określić, siedzących przy stoliku. Nad nimi stał młody chłopak, początkowo myślałem, że był to kelner, potem jednak przypomniało mi się, że kiedy ja zamawiałem kawę, robiłem to przy barze. Rozmawiali o czymś, czego na pewno nie potrafiłem zrozumieć, śmiali się, żartowali. Na pewno nie byli to turyści, bardziej grupa przyjaciół, która wybrała się na kawę, żeby pogadać – tak przynajmniej mi się wydawało. Widząc ich, mimo dopisującego im humoru, myślałem jednak o czymś zupełnie innym. Każdy z nich znał pewnie kogoś, kto klika lat temu zginął w wojnie, stracił kogoś bliskiego, przeżył swoją własną traumę i mimo że od tego czasu minęło już sporo lat, to jednak takie rzeczy zostają w człowieku na zawsze. Wyciągnąłem aparat i zrobiłem to zdjęcie.

Wtedy myślałem, że wojna to coś bardzo odległego, coś, co dotyczy jedynie naszych dziadków, pradziadków i że nigdy już do nas to nie wróci. Wtedy nigdy bym nie pomyślał, że kilka lat później, za naszą wschodnią granicą, w jak się mogło wydawać bezpiecznej Europie, znów dojdzie do konfliktu zbrojnego i to na taką skalę. Ludzie nie uczą się na błędach, nie wyciągają wniosków, a życie ludzkie nie ma żadnego znaczenia, jeśli chodzi o religię, władzę i pieniądze.