Chata Wędrowca

✓ LET’S GET LOST IN THE MOUNTAINS

Bieszczadom poświęciłem wiele czasu, wiele wpisów i jeszcze więcej zdjęć. Nie wiem, jak to opisać, ale góry te mają w sobie jakąś magię, której na próżno szukać w innych miejscach w Polsce. Chociaż sporo wody upłynęło, odkąd trafiłem tam po raz pierwszy, będąc jeszcze uczniem szkoły podstawowej i niestety (piszę to z żalem) Bieszczady bardzo zmieniły się od tego czasu, to jednak nadal jest to miejsce, które działa na mnie w sposób wręcz leczniczy. Pisałem już o tym, ale od kilku lat nie wyobrażam sobie, by choć na kilka dni w roku nie pojechać w najbardziej dzikie góry w Polsce i mimo że pewnie znajdą się i tacy, którzy zaraz zdementują to zdanie, twierdząc, że ten chwalebny tytuł powinien nosić Beskid Niski, to ja tam jednak wiem swoje. Oczywiście, jeśli ktoś wybiera się nad Solinę, czy do Polańczyka i twierdzi, że był w Bieszczadach, to powoduje tylko u mnie delikatny, choć nieco ironiczny uśmieszek, bo oczywiście, biorąc pod uwagę współrzędne geograficzne, jak najbardziej jest to poprawne stwierdzenie, ale to trochę tak, jakby powiedzieć, że było się w Tatrach, będąc na Krupówkach. 
Sorry, ja tego nie kupuję. 

✓ GIVE LIFE A MEANING

Jednak do rzeczy, bo dziś nie będzie peanów nad zachodem słońca na Caryńskiej, nie będzie o tym, czy marszruta na Halicz i Rozsypaniec od strony Wołosatego to wciąż jeden z najbardziej urokliwych szlaków w Bieszczadach, ani o tym, że schody na Tarnicę nie wszystkim przypadły do gustu, a wielu uważa to wręcz za profanację. Dziś będzie o jedzeniu. A, jako że blogerem kulinarnym nie jestem, to będzie to wyjątkowy dla mnie wpis, ale i miejsce, o którym chcę napisać, jest dla mnie wyjątkowe.

Jest taka miejscowość w Bieszczadach, nazywa się Wetlina i mimo że dziś, zwłaszcza w sezonie letnim, jest to jedna z najpopularniejszych i najczęściej odwiedzanych, bieszczadzkich miejscowości, głównie ze względu na fakt, że początek biorą tu najbardziej popularne szlaki, stąd też najprościej zejść lub dostać się na połoniny. I właśnie tuż przy zejściu z Połoniny Wetlińskiej, idąc żółtym szlakiem od Przełęczy Orłowicza, znajduje się miejsce, które kocham miłością szczerą i platoniczną – Chata Wędrowca.

✓ NOTHING BRINGS PEOPLE TOGETHER LIKE GOOD FOOD

Chata Wędrowca prowadzona jest przez małżeństwo: Ewę i Roberta, a historia powstania tego miejsca jest tak niesamowita, że muszę poświęcić jej kilka linijek. Początkiem lat dziewięćdziesiątych, kiedy Bieszczady były jeszcze naprawdę dzikie, Robert – górski przewodnik i ratownik GOPR – prowadził schronisko Pod Małą Rawką, malutką bacówkę, która do dziś uznawana jest za jedno z najbardziej kultowych schronisk w Bieszczadach. Miejsce to szczególnie upodobali sobie studenci, którzy licznie przybywali tam, by odpocząć po wyczerpującej sesji, uciec od miasta, pochodzić po górach, a wieczorami przy ognisku, z gitarą w ręku pośpiewać znane, nieśmiertelne szlagiery polskiego rocka. Jedną ze studentek była młodziutka, pochodząca z Łowicza, Ewa… i dalej już chyba nie muszę pisać, bo wiemy, jak zazwyczaj kończą się takie historie. Tu wyjątku nie było, Ewa i Robert zakochali się w sobie, ona przeniosła się z miasta w góry, zamieszkali w schronisku i razem ciężko pracowali, bo pracy musieli mieć naprawdę sporo. Na uwagę zasługuje fakt, że była to połowa lat dziewięćdziesiątych (i mimo że dla wielu z nas to wcale nie taka odległa przeszłość), więc życie w Bieszczadach, a zwłaszcza zima była trochę jak obóz survivalowy, bo jak śnieg spadł tam w listopadzie, to leżał aż do marca, zakupy to była cała wyprawa, która i tak ograniczała się do kilku sklepów (do dziś np. w Ustrzykach Górnych są, o ile mnie pamięć nie myli, dwa, może trzy sklepy), należało zadbać o ogrzewanie, jedzenie i inne takie, bo przecież w schronisku zawsze byli ludzie. Mimo trudności, oni przetrwali. Potem pojawił się jeszcze epizod ze schroniskiem Kremenaros w Ustrzykach, by wreszcie podjąć życiową decyzję, że idą na swoje. Tak też w 2003 roku, w Wetlinie powstała Chata Wędrowca – karczma, początkowo także punkt noclegowy, a obecnie rozbudowana także o sklepik, gdzie można kupić znakomite przetwory, regionalne smakołyki, ale też pamiątki takie, jak: kubki czy przypinki. Od razu zaznaczę, że nie ma to nic wspólnego z chińskim badziewiem, pod którym często uginają się półki w takich miejscach, bo tak może się kojarzyć sklepik. Uspokajam, że wszystko zrobione jest z doskonałym wyczuciem estetyki. 

✓ GOOD FOOD = GOOD MOOD

Do Chaty Wędrowca trafiłem po raz pierwszy jakieś 10 lat temu, a może i trochę wcześniej, bo mimo starań, nie mogę dokładnie przypomnieć sobie roku, kiedy to było. Pamiętam jednak, że było późno, a ja z grupą znajomych schodziliśmy właśnie żółtym szlakiem od Przełęczy Orłowicza, przeszliśmy wtedy dwie Połoniny i byliśmy naprawdę zmęczeni, to był upalny dzień, a my marzyliśmy tylko, by napić się zimnego piwa – nikt z nas nie był wtedy głodny i nie myślał nawet o jedzeniu. Kiedy doszliśmy do drogi asfaltowej, wiedzieliśmy, że pierwszy lokal, który ma w swojej ofercie zimne piwo, będzie nasz – tak też trafiliśmy do Chaty Wędrowca. Kiedy zaspokoiliśmy pragnienie, postanowiliśmy jednak coś zjeść i gdy po złożonym zamówieniu, na stół wjechały dania, oczy otwarły nam się szerzej. Whoooaaaa! Od tamtej pory nie wyobrażam sobie, że mógłbym być w Bieszczadach i nie pojechać na obiad do Chaty Wędrowca. Jedzenie jest tam po prostu przepyszne, z jednej strony tradycyjne, swojskie, przywołujące na myśl smaki dzieciństwa, obiady u babci z prawdziwym kompotem z pysznych owoców, ale z drugiej – okraszone nutą nowości, aromatycznymi, wyszukanymi przyprawami, ziołami i przede wszystkim pomysłami na ich przygotowanie. 
House special to opatentowany naleśnik gigant, ogromny, „szarpany” naleśnik z jagodami lub truskawkami i swojską śmietaną – mimo że nie jestem fanem obiadów na słodko, to ten naleśnik po prostu urywa dupę z kręgosłupem, coś przepysznego! Polecam wziąć jedynie pół porcji, bo cała porcja waży ponad kilogram i krążą legendy, że tylko najwytrwalsi potrafią zjeść go w całości. Oprócz tego, polecam przepyszną, pikantną zupę baraninówkę i chociaż za baraniną wcześniej również nie przepadałem, to zupa wgniata w krzesło. Zasmażany ser, smażona polędwica, kotlet z daniela, danie szefa kuchni, pieczeń z karkówki, jagnięcina z pieca – to tylko kilka pozycji ze stale zmieniającego się menu, które naprawdę potrafi zaskoczyć najbardziej wybrednych. Nie trafiłem jeszcze na danie, które byłoby źle doprawione, albo po prostu mi nie smakowało, a nie należę do osób, które jedzą wszystko. Na tablicy przy wejściu rozpisane jest, co aktualnie oferuje nam kuchnia, bo menu oprócz stałych pozycji, które znajdziemy w karcie, często się zmienia i zawsze jest możliwość spróbowania czegoś nowego. Dla spragnionych Chata oferuje szeroką gamę piwa od naszych południowych sąsiadów, a także z bieszczadzkiego browaru, Ursa Maior, kierowcy mogą napić się zimnej kofoli z kega, wspomnianych wcześniej kompotów, czy pysznych, orzeźwiających lemoniad. W 2015 roku, szef kuchni po raz pierwszy otrzymał wyróżnienie od jednego z najbardziej prestiżowych przewodników kulinarnych, Gault&Millau i od tego czasu sukcesywnie otrzymuje je każdego roku, co w ogóle mnie nie dziwi. 
Jednak Chata Wędrowca to nie tylko jedzenie, to wspaniale urządzone wnętrze z duszą, gdzie na próżno szukać kiczu, który tak często spotykam w różnego rodzaju jadłodajniach, tu wszystko dobrane jest w sposób przemyślany i kompatybilne jest z duchem Bieszczadów. Obsługa w Chacie to również temat, który należy wypunktować, bo od lat spotykam tam te same osoby, które przyjeżdżają na sezon, bo, jak twierdzą, nie mogłyby inaczej, że to ich miejsce na ziemi i mimo naprawdę ciężkiej pracy (jak przeczytać można w karcie dań, kelnerka potrafi dziennie zrobić około 20 km) w szczycie sezonu (wiemy, jacy upierdliwi potrafią być klienci), uśmiech nie schodzi im z twarzy. Szacun dziewczyny!

✓ BECAUSE EVERY PHOTO TELLS A STORY

Obecnie, panuje moda na piękne zdjęcia, nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że żyjemy w czasach, gdzie obraz odgrywa priorytetową rolę. Przeglądając Instagrama, Pinteresta czy inne społecznościówki, trafiamy na całą masę pięknych fotografii kulinarnych, gdzie widzimy apetycznie przygotowane potrawy. Niestety sporo w tym manipulacji, do takich zdjęć zatrudniony jest zwykle cały sztab ludzi (i nie ma w tym nic złego), jest nawet taki zawód, który nazywa się stylista żywności (z ang. food stylist), który zajmuje się przygotowaniem potraw i tak np. lody robi się często ze smalcu zmieszanego z cukrem pudrem, piankę z mleka w kawie zastępuje się pianką do golenia, która wygląda podobno mega apetycznie, a olej samochodowy robi za syrop klonowy – używa się także wielu innych trików, takich, jak chociażby korzystanie z palety barw dla doboru odpowiedniego kontrastu, który dodatkowo wpływa na atrakcyjność zdjęcia. Mimo że wszystko to wydaje się trochę oszukane, to ja bardzo jednak doceniam ten kunszt i staranie. Moje zdjęcia były wykonane całkiem spontanicznie, po prostu przed jedzeniem nacisnąłem spust migawki i już. Nie bawiłem się za bardzo kompozycją, czy światłem z kilku przyczyn. Po pierwsze, byłem strasznie głodny, więc kiedy zapachniało mi takie pyszne jedzonko, nie byłem w stanie bawić się w ustawienia. Po drugie, w Chacie trudno o puste miejsca nawet poza sezonem, a wtedy najczęściej tam bywam i wędrowanie z talerzem do innego stolika albo podchodzenie bliżej okna graniczy raczej z cudem. I po trzecie, ilekroć cykam fotki jedzenia, mam trochę wrażenie, że postrzegany jestem jako przedstawiciel bananowej młodzieży, która zanim zje posiłek, musi go najpierw wrzucić na Instagrama. Moim zdaniem taka fotografia też ma w sobie sporo uroku i przynajmniej jest pewność, że wszystko, co sfotografowane, nadaje się do jedzenia.