Dolina Będkowska


Tuż po powrocie z wyprawy po wschodniej ścianie naszego pięknego kraju, zaplanowałem kolejny, choć nieco bardziej spontaniczny wypad. Dlaczego spontaniczny? Bo w sumie prawie do samego końca nie było wiadomo, gdzie dokładnie mamy się wybrać. Myśleliśmy o Pieninach, potem Kotlinie Kłodzkiej, aby ostatecznie wylądować na Jurze. Piszę my, bo wyjazd ten był inny niż dotychczasowe, bo wybrałem się na niego z córką i jednym z moich najlepszych przyjaciół, który oczywiście zabrał ze sobą swoje dzieci. Ot, taki wypad tatusiów z dziećmi za miasto. Wybór padł na Dolinę Będkowską po pierwsze dlatego, że jest to całkiem niedaleko miejsca naszego zamieszkania, a po drugie i to chyba był prawdziwy powód, miałem okazję być już wcześniej w tym miejscu. No, może w trochę innych okolicznościach, bo na festiwalu transowym, ale zapamiętałem sobie, że miejsce jest na tyle urokliwe, że prędzej czy później na pewno tam wrócę. No i wróciłem.



Mieliśmy tylko dwie noce, choć tak naprawdę Marcin nie wiedział, czy nie zwinie się do domu już po pierwszej nocy. Znam Marcina od lat, sporo razem przeżyliśmy, pokonaliśmy razem setki kilometrów po różnych łańcuchach górskich, nocowaliśmy w różnych miejscach, a bywało, że i pod gołym niebem, więc mimo że wiem, że niewiele jest go w stanie złamać, to jednak biwak z dziećmi rządzi się własnymi prawami, a jako że kolejnego dnia miało naprawdę konkretnie padać (i jak się potem okazało, tak właśnie było), to wszystko stało pod znakiem zapytania. Na miejsce dotarliśmy w godzinach wczesnopopołudniowych, szybkie rozbicie, zapoznanie z terenem, wymiana gadżetów obozowych, obiadek i w drogę. Poszliśmy pozwiedzać okolicę, posiedzieliśmy pod skałami, podziwiając ludzi, którzy się wspinali, pobawiliśmy się z dziećmi w rzece, zjedliśmy dobre naleśniki w Brandysówce (kuchnię mają naprawdę na poziomie!) i tak doczekaliśmy wieczora. Potem szybki grill i spać.

Kolejnego dnia, kiedy się obudziliśmy, niestety niebo było konkretnie zaciągnięte. Prognozy też, jak już wspominałem, nie były zbyt optymistyczne, więc trzeba było wymyślić coś, żeby zmoknąć jak najmniej. Szybki, lokalny rekonesans i już wiedzieliśmy, że na pierwszy ogień pójdzie największa jaskinia Jury Krakowsko-Częstochowskiej – Jaskinia Nietoperzowa, która znajduje się w gminie Jerzmanowice-Przeginia. Nazwa jaskini pochodzi od znalezionych szczątków kopalnych i współcześnie żyjących nietoperzy. W jej wnętrzu podziwiać można przestronne sale oraz efektowne nacieki takie, jak m. in. wodospad naciekowy z kropielnicą, ambony oraz olbrzymie kotły wirowe znajdujące się w stropie jaskini. Było naprawdę git i to nie tylko z perspektywy dzieci. Podczas obiadu zdecydowaliśmy, że skoro nadal leje, to wybierzemy się zwiedzić Zamek na Pieskowej Skale. Nie wiem, czy był to dobry pomysł, bo zamek podobno jest nawiedzony przez ducha dziewczyny, Dorotki Toporczyk, która oddała swoje serce nadwornemu lutniście. Szlachetnie urodzona dama nie mogła jednak poślubić ukochanego. Pomimo przeciwności, zakochani postanowili razem uciec, lecz zostali schwytani, a Dorotkę skazano na śmierć głodową, którą miała ponieść zamknięta w jednej z zamkowych baszt. Miejsce, w którym znajdowało się jej więzienie nazwano Skałą Dorotki. I gdyby był to jedyny problem, to można przymknąć oko, ale podobno jest jeszcze jedna zjawa, która tam grasuje, a mianowicie duch Krzysztofa Szafrańca, który został ścięty, bo nie raz występował przeciwko władcy i prawu, dopuszczając się licznych grabieży. Na szczęście, nie udało się spotkać ani z jednym, ani z drugim, a po naszej wizycie to nawet, jeśli faktycznie były tam jakieś zjawy, to pewnie wyniosły się w inne miejsce.

Jednak zupełnie serio, to miejsce naprawdę jest godne polecenia. Moim zdaniem, zdecydowanie bardziej niż krakowski Wawel. Mimo że podobnie jak wiele zamków na szlaku Orlich Gniazd, był on ważnym ogniwem obronnych budowli, które strzegły drogi handlowej z Krakowa na Śląsk, czyli nie miał tak reprezentatywnej funkcji jak chociażby ten wcześniej wspomniany, to jednak w mojej osobistej ocenie zdecydowanie wygrywa.



Po powrocie przyszedł czas na odpoczynek. I mimo że wszystko było mokre do suchej nitki, to spało nam się rewelacyjnie. Jura po raz kolejny pokazała nam, że jest to miejsce w które zawsze warto pojechać, a jeśli jedzie się w dobrym towarzystwie, to już w ogóle nie ma co się zastanawiać. Dzięki, Marcin!



  • MIEJSCE: Będkowice (Jura Krakowsko – Częstochowska)
  • POLE CAMPINGOWE: Brandysówka

Close Menu