Rowerem przez Puszczę i Podlasie

Są takie dni, które, mimo że wypadają tylko raz do roku, to jednak czekamy na nie z utęsknieniem i przez całe, długie 365 dni. Są tacy, którzy czekają na święta, inni doczekać nie mogą się majówki albo wyjazdu na narty, ja jednak od kilku lat z utęsknieniem czekam na wakacyjny wyjazd na rower, który wypełnia mój wakacyjny kalendarz. Wszystko zaczęło się spontanicznie, ale przecież wiadomo, że tylko tak rodzą się najlepsze idee, a że było dobrze, przerodziło się to już w tradycję, która jest rzeczą świętą. Zasada mówi jasno: jedziemy w jakiś region Polski (tak, koniecznie musi to być nasza ojczyzna słoniną i miodem płynąca), aby poznać i odkryć (no, ewentualnie odkryć na nowo) jego walory i to chyba wszystko. Może warto tylko nadmienić, że główną atrakcją jest jazda na rowerze, a wyprawa ma charakter typowo szowinistyczny, bo biorą w niej udział jedynie przedstawiciele płci heterogametycznej.

W tym roku, wybór padł na Podlasie, które zawsze chciałem zobaczyć, jednak ze względu na położenie geograficzne, które jest oddalone od mojego miejsca zamieszkania o jakieś 600 kilometrów, nigdy nie było mi po drodze w ten region Polski. Kiedy jak nie teraz – pomyśleliśmy i stwierdziliśmy, że nie ma co się zastanawiać, tylko uderzać na wschodnie rubieże, na spotkanie z królem Puszczy Białowieskiej. Województwo podlaskie należy chyba do najbardziej zróżnicowanych pod względem etnicznym i kulturowym w naszym kraju, od stuleci sąsiadują tu różne narodowości i wyznania, a na terenie województwa znajdują się aż 4 parki narodowe, w tym najstarszy w Polsce – Białowieski Park Narodowy, a także Biebrzański Park Narodowy o największej powierzchni. Dwa pozostałe to: Wigierski i Narwiański. My, na naszą bazę wypadową wybraliśmy Białowieżę – małą, ale bardzo malowniczą miejscowość, położoną na rozległej polanie, w samym sercu Puszczy Białowieskiej. Z miejsc, w których byliśmy do tej pory, Białowieża była zdecydowanie największą i chyba najlepiej rozwiniętą pod względem infrastruktury, jest tu muzeum przyrodnicze, skansen, ładna cerkiew (przynajmniej z zewnątrz, w środku nie byłem), rezerwat żubrów, Gospoda pod Żubrem, kilka sklepów i Bike Cafe (czyli wypożyczalnia rowerów połączona z małą kafejką) – wypas, czego chcieć więcej?

Dzień 1
Droga była naprawdę długa i kiedy późnym popołudniem dotarliśmy na miejsce, wiadomo było, że raczej skupimy się na zapoznaniu się z okolicą, niż zdecydujemy na jakiś dalszy rowerowy trip. Początkowo Białowieża wydała mi się ciut komercyjna, ale może to przez wzgląd na to, że wcześniej wybieraliśmy raczej małe miejscowości, jednak ostatecznie dementuję to twierdzenie, bo po kilku dniach tam spędzonych przesadą byłoby narzekać na nadmiar turystów. W samym “centrum” znajduje się Zajazd pod Żubrem, którego mimo przemiłej obsługi raczej nie polecam, średnie jedzenie i fatalna kawa i Bike Cafe, o której już wcześniej wspominałem. Tam piliśmy pyszne, kratfowe piwko z browaru Markowego, szczególnie polecam Białowieskie Lato (Session New England IPA – lekkie i aromatyczne z niskim poziomem goryczki – idealnie wchodziło), które zdobyło moje serce i zostało w moim prywatnym rankingu najlepszym piwem wakacji 2019 i to właśnie tam rozpoczynaliśmy i kończyliśmy nasze rowerowe eskapady. Warto wspomnieć o tym, że Pan Sławek, który jest właścicielem lokalu, nie oferuje w menu jedzenia, a jednak każdego ranka ludzie przychodzą tu napić się kawy i zjeść Marcinka (wielowarstwowe ciasto przełożone kremem śmietankowym – jeden ze smaków Podlasia). Spodobało mi się to miejsce, nawet bardzo, pamiętam, jak któregoś poranka lokalni rozmawiali tam ze sobą przy kawie, że jelenie zaczęły rykowiska, co jest bardzo dziwne, bo przecież jest ciepło, a rykowiska zazwyczaj zaczynają się z pierwszym przymrozkiem, niby nic, ale czy w jakiejś kawiarni w mieście usłyszymy taką rozmowę? Nie sądzę. Tam większość ludzi żyje puszczą, bo to przecież najstarszy las Europy i pewnie dlatego właśnie po raz pierwszy widziałem tam bannery reklamowe, na których ogłaszali się obserwatorzy ptaków, dzikiej natury, amatorów fotografii itd. Na koniec, odwiedziliśmy skansen tworzony przez grupę zapaleńców związanych z Anatolem Odzijewiczem, którego głównymi atrakcjami są: przeniesiony ze wsi Kotły wiatrak, majsternia, chata kryta słomą, kaplica, a nawet stodoła, w której akurat odbywało się weselicho – swoją drogą, nieźle zrobić sobie taką bibę w skansenie. Oczywiście, wymusiłem na Pani Młodej kilka fotek przy wiatraku, za co bardzo dziękuję (jeszcze raz pozdrawiam i życzę najlepszego na nowej drodze). Piękna ta Białowieża!

Dzień 2
Całe Podlasie to jeden wielki skansen, wystarczy przejechać się przez urokliwe, malownicze wioski, posłuchać białoruskiego folku, który grany jest w niemal każdej knajpie (i mimo że nie przepadam za tego typu muzyką, to jednak wybitnie to tu pasuje), ale jak już wspomniałem wcześniej, całe życie toczy się tu wokół puszczy i słusznie, bo ten las to magia w czystej postaci, nigdy wcześniej nie byłem w takim miejscu, tam po prostu czuje się ducha lasu na każdym kroku, pominę już to, że wpisany jest on na listę światowego dziedzictwa UNESCO i że żyje tu największa populacja wolnego żubra na świecie i mimo że większa część puszczy leży po stronie Białoruskiej, to jednak geograficzny jej środek przypada właśnie w Białowieży. Jeżdżąc na rowerze, co chwilę drogę przecinał nam jakiś lis, widzieliśmy też jakieś dziwne ptaki (podobno orlika), a tajemnicą nie jest, że w puszczy oprócz żubra, który jest jej wizytówką, spotkać można wilki, rysie, żółwie, bobry, sowy i pewnie tysiące innych, których nawet nazw nie potrafię przytoczyć, a według badań na Podlasie przylatuje co roku 7 tysięcy bocianich par. W parku, jak i na całym Podlasiu jest bardzo czysto, widać, że służby odpowiednio dbają o to miejsce i chwała im za to! Wybraliśmy się rowerami do miejscowości Topiło. Szlak w całości prowadził przez puszczę, a zaraz na jego początku trafiliśmy do miejsca mocy.

“Miejsca Mocy to miejsca o bardzo dużym nagromadzeniu ładunków dodatnich, które korzystnie wpływają na organizm. Radiesteci nazywają ten obszar miejscem o szczególnie wysokim i pozytywnym promieniowaniu. Miejsca te są prawdopodobnie ośrodkami kultu pradawnych Słowian lub ludów pogańskich. Prasłowianie byli wyznawcami animizmu, a więc oddawali cześć zwierzętom, roślinom, a nawet głazom, ziemi czy zjawiskom atmosferycznym. We wczesnych wiekach średnich, w puszczy istniało wiele miejsc otoczonych szczególną czcią. Były to tzw. „święte gaje”.

Należę do ludzi, którzy akurat wierzą w czakramy, a kiedyś nawet panteizm był mi najbliższym nurtem filozoficzno-religijnym, bo uważam, że chyba nigdzie bardziej niż właśnie w lesie, górach, na łące czy plaży nie można odczuć istnienia Boga, ale to temat na zupełnie inny wpis. Jednak wracając do miejsca mocy, zrobiło ono na mnie ogromne wrażenie, dało się wyczuć, że emanuje tu subtelna energia i niesamowity, niewidoczny, lecz wyczuwalny klimat (serio, bez kitu tak było).
Topiło to malutka wioska, zamknięta w dziewiczych rejonach nad rzeką Perebel, tuż przy granicy z Białorusią. Swoją nazwę zawdzięcza pobliskim moczarom, w których topiło się bydło. Było tam naprawdę pięknie. Kilka domów, w środku lasu, kolejka wąskotorowa, która raz na kilka godzin przywoziła turystów na stację i znajdujący się tuż naprzeciw zajazd, Ostatni Grosz (tak podobno miejscowość nazywała się pierwotnie). Spędziliśmy tam ładnych kilka godzin, bo naprawdę miejsce nas urzekło, leżaczki, dobre, zimne piwko, kiełbasa z ognicha, jakieś domowej roboty ciasta, no i oczywiście samogon, który na Podlasiu zajmuje szczególne miejsce i można by na ten temat pisać prace doktoranckie. Mnie osobiście miejsce to rozłożyło na łopatki, czas tutaj naprawdę zwalnia i można rzeczywiście odpocząć. Dodatkowo, muszę nadmienić, że ludzie byli tam przesympatyczni, bardzo życzliwi i sami często dosiadali się do stolika, by po prostu porozmawiać tak, jak robiło się kiedyś, po prostu pogadać. Muszę jeszcze wspomnieć o niesamowitej drodze powrotnej, która chyba była najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek pokonałem rowerem, mianowicie postanowiliśmy wrócić po torach kolejki wąskotorowej i jechaliśmy zielonym tunelem z drzew, po prostu bajka. Prosta, długa droga przez puszczę z naturalnie zrobionym korytarzem z drzewostanów – AWESOME!

Dzień 3 
Dzień trzeci był wyjątkowy pod wieloma względami, przede wszystkim w nocy dojechał do nas Tomek, więc po raz pierwszy w historii rowerowych wypraw poszerzyliśmy nieco skład, oczywiście ku ogólnemu zadowoleniu. Z Tomkiem znamy się prawie całe życie i śmiało mogę o nim powiedzieć, że jest mi jak brat po innej matce. Po drugie, po raz pierwszy wyjechaliśmy poza granice naszego kraju, bo do Białorusi. Tak, tej Białorusi, w której panuje reżim Łukaszenki i strach w ogóle zbliżać się do granicy, a co dopiero ją przekraczać. My zaryzykowaliśmy (oczywiście, żartuję sobie) i z pełną odpowiedzialnością za swoje czyny, nieprzymuszeni siłami państwa, mając wcześniej załatwione wizy (a właściwie pozwolenia), bo było to wcześniej planowane i zdecydowaliśmy się przejechać naszymi bicyklami za żelazną bramę. Wspomniane pozwolenia ogarnął wcześniej Karol, jednodniowy pobyt na Białorusi kosztował nas 83 złote i obejmował obszar Brzeskiej Strefy Turystycznej z miastem Brześć, obszar Puszczy Białowieskiej z sąsiednimi powiatami – Prużańskim i Kamienieckim, do ceny wliczono również bilety wstępu do Muzeum Tradycji Ludowych, Muzeum Przyrody, wolierów ze zwierzętami i siedziby Białoruskiego Dziadka Mroza i jakieś ubezpieczenie zdrowotne. Na granicę w Grudkach dojechaliśmy na spokojnie jakoś przed godziną 10.00 i mimo takiej godziny po stronie polskiej obudziliśmy chyba wszystkich celników, bo jako, że nie mają tam dużego natężenia ruchu, to pewnie odpoczywają większość dnia, a kiedy zobaczyli trzech wesołych bikerów, wyszli wszyscy i widać było, że mają ochotę pogadać, no ale czas naglił. Po stronie białoruskiej było już mniej zabawnie i bardziej oficjalnie. Celnik sprawdził nam dokładnie plecaki (czyli właściwie wszystko co ze sobą mieliśmy), zapytał o cel wizyty, skontrolował dokumenty, no i w końcu usłyszeliśmy wyczekane: privod, no i wjechaliśmy. Puściutko. Nic tylko puszcza, zero ludzi, zero samochodów. Wyasfaltowane ścieżki rowerowe, przy drodze czyściutko, żadnego nawet papierka, po prostu sterylnie. Najpierw pojechaliśmy do Muzeum Tradycji Ludowych, które raczej nie zachwyca. Prezentowane są tu tradycyjne rzemiosła, którymi trudnili się mieszkańcy puszczańskich wsi i nie wiedzieć po co, znaleźć można tu też zwierzęta hodowlane (kury, gęsi, króliki). Największą atrakcją jest chyba degustacja, na którą zostajemy zaproszeni, kiedy skończmy już zwiedzanie. Od miłych pań gospodyń dostajemy zestaw, w którego skład wchodzą: bimber, czyli słynny puszczański “napitok” (podawany w plastikowym, zakręcanym kieliszku) i kromeczkę chleba ze słoniną. Mocne to było, oj mocne. Po śniadaniu ruszamy do miejscowości Kamieniuki, w której właściwie oprócz ładnej cerkwi nie ma nic wartego uwagi, zatrzymaliśmy się na piwko w restauracji Sosna i na obiedzie w Cafe Alicja, w których czas chyba zatrzymał się jakieś 50 lat temu, no chyba, że tak wyglądają białoruskie standardy, to sorry. W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o domek Dziadka Mroza (rosyjski odpowiednik świętego Mikołaja), ale niestety spóźniliśmy się, bo akurat zamykali i mimo że Dziadka Mroza nie spotkaliśmy, choć podobno urzęduje i przyjmuje petentów cały okrągły rok, to zobaczyliśmy jego chatkę – i tak było warto, naprawdę okazale to wygląda. Ogólnie, Białoruś bardzo mi się spodobała – przesympatyczni, uśmiechnięci ludzie, na ulicach czysto, miasta zadbane, ścieżki rowerowe, których możemy im pozazdrościć, jedzonko bardzo dobre, dla mnie sztos.

Dzień 4
Ubiegłoroczna awantura o kornika drukarza i tego, że mój ulubiony Pan Minister Szyszko(dnik) postanowił wyciąć połowę puszczy, a przy tym odstrzelić co się da, sprawiła, że w miejscowości Pogorzelce zaczęli zbierać się przeciwnicy tego “fenomenalnego” pomysłu. Miejscowi nazywali ich hipisami, bo były to grupy młodych, zbuntowanych ideologicznie aktywistów (macie moje pełne wsparcie), którzy żyli tam w jednym z gospodarstw i walczyli o utrzymanie puszczy w stanie nienaruszonym, blokując wycinkę i harvestery. Pamiętam, że śledziłem wtedy tą sprawę i mam ogromny szacunek do ludzi, którzy poświęcili wtedy swoje urlopy, aby pojechać bronić puszczy (sam mam znajomych, którzy tam byli), choć na pewno będą i tacy, którzy będą uważać, że to TVN24 im zapłaciło, ale tego już komentować nie będę. Szukaliśmy tego gospodarstwa w tej wsi, ale chyba w tym roku sprawa nieco ucichła i niestety nie znaleźliśmy tego miejsca, znaleźliśmy za to Galerię Sztuki Regionu i Pogranicza „KRESY”, którą prowadzi przesympatyczna Pani Krystyna Sawicka wraz z mężem. Śliczne miejsce, oprócz galerii Państwo Sawiccy prowadzą także apartamenty gościnne, położone w przepięknych okolicznościach przyrody. Uwielbiam takie miejsca. Z Panią Krystyną miałem okazję trochę porozmawiać, o polityce, o malarstwie i fotografii, dowiedziałem się, że na własną rękę wydawała nawet magazyn podlaski i pewnie mógłbym tak z tą cudowną kobietą przegadać jeszcze i kilka dni, ale czas nas gonił, więc pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej na Siemianówkę. Jadąc przez puszczę, co chwilę wjeżdżaliśmy do jakiejś wioski, która wyglądała jak prawdziwy skansen, drewniane domy, często kryte strzechą, pasące się krowy, piękne sady, pachnące ogrody, studnie z żurawiem, biegające na bosaka dzieci. Znalezienie sklepu graniczyło z cudem, pamiętam, jak po kilku godzinach jazdy byliśmy już naprawdę zmęczeni i mieliśmy ochotę wejść do jakiegoś sklepu i kupić sobie coś do picia, to okazało się, że najbliższy sklep jest oddalony o jakieś 20 kilometrów i nie był to jakiś market, tylko wiejski sklepik z najpotrzebniejszymi produktami – chyba jeszcze nigdy Żubr nie smakował mi tak, jak tego dnia.

Do tej pory utrzymywałem Bieszczady za najpiękniejszy region w Polsce i uważałem, że żaden inny nie jest się w stanie nawet do niego zbliżyć, ale po wyjeździe na Podlasie śmiało stwierdzam, że Biesy mają poważnego konkurenta i gdyby przyszło mi właśnie tam spędzić emeryturę, to wcale bym się nie pogniewał.

Podsumowując, była to nasza trzecia wyprawa i oby w tym przypadku nie spełniło się powiedzenie, że do trzech razy sztuka – o nie, nawet sobie tego nie wyobrażam i mam nadzieję, że w przyszłym roku znów nabijemy kilometry liczone w setkach w jakimś ciekawym miejscu w Polsce. Bardzo na to liczę.
Peace!

Poniżej. standardowo już chyba krótki filmik, prezentujący wybrane fragmenty z naszej wyprawy i podziękowanie dla dwóch, niestrudzonych bikerów: Pisoczka i Karlika, którzy musieli znosić te wszystkie zdjęcia i zatrzymywać się za każdym razem gdy chciałem coś nagrać. Big up guys.

Close Menu