Historia Pewnej Fotografii #13

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

Niektóre drogi trzeba pokonywać samotnie.

Już nie raz i nie dwa myślałem o tym, aby opisać historię właśnie tego zdjęcia, ale nie wiedzieć czemu, nigdy nie zasiliło cyklu Historii Pewnej Fotografii. Nie wiem dlaczego, bo naprawdę kilka razy miałem już gotowy pomysł na wpis, ale w ostatniej chwili jednak decydowałem się wrzucić coś innego. Dziś jednak powiedziałem sobie zdecydowane basta, bo po pierwsze dawno żadnego portretu tu nie było, a jest to moja ulubiona dziedzina fotografii, a po drugie, miło będzie przenieść się na chwilę w ciepły, turecki klimat, kiedy u nas za oknem już jesiennie, prawda?

Turcja | Ankara | 2013

To był niezwykły wyjazd, to wtedy właśnie miałem okazję zobaczyć i nieco lepiej poznać Turcję z innej strony niż ta, o której przeczytać możecie w przewodniku Lonely Planet. Zwiedzanie tego, co oczywiste i co zwiedzić się powinno, nigdy nie leżało w mojej naturze, zawsze bowiem wychodziłem z założenia, że wieżę Eiffla w Paryżu, Taj Mahal w Agrze czy Big Bena w Londynie prędzej czy później, ale na pewno zobaczę, jednak jeśli już miałem zwiedzać, to zawsze bardziej interesowały mnie rzeczy, które dla statystycznego turysty raczej nie są dostępne, albo wymagają zdecydowanie większego wysiłku, aby do nich dotrzeć. Podobnie było podczas tego wyjazdu. Oczywiście, że szwendając się po Ankarze, trafiłem do Mauzoleum Ataturka, no bo jak tam nie trafić? Dotarłem też, ba, nawet robiłem zdjęcia w miejscach, w których było to zabronione w Meczecie Kocatepe, zjadłem pyszny, pikantny Iskender, a na deser doprawiłem słodką baklavą (kilka warstw cienkiego ciasta filo przełożonego siekanymi, słodzonymi miodem orzechami), która smakuje mi tylko w Turcji na słynnej ulicy Tunali Hilmi Caddesi, gdzie oprócz miliona wybornych restauracji zaobserwować można życie lokalnych artystów oraz zobaczyć, jak spędzają czas mieszkańcy miasta, ale to wciąż jednak nie było to. Pewnie, że byłem popstrykać zdjęcia bezpańskim kotom w Ulus, czyli historycznej części Ankary wypełnionej urokliwymi uliczkami i prowincjonalnymi budynkami, w których czas stanął w miejscu. Jednak mimo wszystko, to nadal były i tak miejsca, do których dotrzeć mógł każdy turysta z przewodnikiem w ręku. Miałem jednak to szczęście, że miałem prywatnego przewodnika, a tym samym dawało mi to ogromną przewagę nad innymi turystami, bo nie oszukujmy się, ale tylko ktoś tutejszy mógł zabrać mnie w miejsce, które dostępne będzie jedynie dla wybranych, a obiecałem sobie, że nie wrócę z tej wyprawy bez zdjęcia, które będzie miało to coś. Moim przewodnikiem była Esra, młoda muzułmanka, która kiedyś studiowała właśnie w stolicy Turcji i znała to miasto lepiej niż własną kieszeń. To ona pokazała mi unikatowe jak na tą część lądu gaje oliwne, które przywodziły na myśl trzy słynne obrazy przedstawiające gaj oliwny, namalowane przez holenderskiego artystę, Vincenta van Gogha. W ukrytych przed turystami kawiarniach, o których Esra opowiadała swoje historie, wypiliśmy niezliczoną ilość czarnej, mocnej herbaty podawanej w małych szklaneczkach w kształcie klepsydry, albo raczej tulipana – symbolu Turcji, oczywiście najczęściej z dużą ilością cukru, bo właśnie taką pije się tam w hektolitrach. Zgubieni gdzieś między wąskimi uliczkami Ankary zapaliliśmy nawet nargile (to turecki odpowiednik egipskiej sziszy) wraz z panami w podeszłym wieku, którzy usilnie próbowali przekonać mnie do przejścia na islam. Nigdy nie zapomnę tego specyficznego, unoszącego się w powietrzu zapachu jabłka, pomarańczy, mięty, anyżu – który już w żadnym innym miejscu nie pachniał tak samo. To było to! Takie zwiedzanie cenię sobie najbardziej, a te kilka dni spędzone w Ankarze pozostawią w mojej głowie obraz Turcji jako kraju niezwykłego – kraju kontrastów, przemiłych ludzi i nieprzeciętnych miejsc, których zapewne nigdy bym nie doświadczył, gdyby nie Esra, dziewczyna ze zdjęcia. A, no bo przecież o samym zdjęciu jeszcze nic nie napisałem – otóż, tym razem nie niesie ono za sobą jakiejś szczególnej, wartej opisania historii, po prostu, ostatniego dnia, w dzień mojego wyjazdu poprosiłem ją, czy mogę zrobić jej portret i mimo że początkowo nie chciała się zgodzić, najpewniej z przyczyn religijnych, to jednak ostatecznie przystała i tak oto powstało to zdjęcie.

Close Menu