Ale, o co chodzi?

Sam nie raz i nie dwa zadawałem sobie dokładnie to samo pytanie. Odpowiedź na nie jednak wydaje się być nieco bardziej złożona, niż może się wydawać, ale mimo to, postaram się wyjaśnić. Marzec 2020 roku w szarym i smutnym kraju nad Wisłą okazał się być początkiem czegoś, czego spodziewać nie mógł się chyba nikt. Ba, jestem wręcz przekonany, że taki scenariusz nie przyśnił się chyba najbardziej odrealnionemu freakowi, specjalizującemu się w science fiction. Pandemia? W XXI wieku? W Europie? No way! Technologia mknie do przodu z taką prędkością, że nie jesteśmy w stanie za nią nadążyć, latamy przecież w kosmos, jeździmy samochodami na prąd, kontrolujemy ogrzewanie naszego domu z poziomu telefonu komórkowego, lekarze są w stanie przeszczepić ludzkie serce, wprowadzać pacjentów w stan anabiozy, a poza tym mamy szczepionki na prawie wszystko, co przenoszą wirusy, więc sorry, ale wymyślcie coś innego, bo pandemia nie przejdzie. A jednak! All the ba dum tss i pozamiatane, bo reszty pisać nie trzeba, każdy wie, jak kończy się ta historia, a przynajmniej na chwilę obecną. Jednak dlaczego o tym piszę, bo te przedziwne okoliczności, w których przyszło nam żyć, te wszystkie zakazy, ograniczenia, restrykcje i obostrzenia sprawiły, że musieliśmy stworzyć sobie jakąś alternatywną rzeczywistość, żeby nie zwariować (przynajmniej do reszty). Niestety, przełożyło się to również na wiele z moich pasji, w tym głównie na fotografię, bo mimo że zdjęć nie przestałem robić (nieustannie i każdego dnia coś pstrykam, coś obrabiam i czegoś nowego się uczę), to jednak musiałem zrezygnować z robienia zdjęć na koncertach, festiwalach, wyjazdach, podróżach, czy nawet w studio. Siedząc więc przez większość czasu w domu, przeczytawszy wszystkie zaległe książki, nadrobiwszy sporo zaległości na Netflixie, nadal czułem jakiś niedosyt tworzenia…, no i tak to się wszystko zaczęło.

The little things in life matter.

No wiec siedząc sobie w domu przez większość czasu, kiedy międzyludzkie kontakty ograniczone zostały do absolutnego minimum, kiedy jedyną formą rozrywki, jaka mi pozostała, było właśnie czytanie książek, długie spacery z córką po lesie i przejażdżki rowerowe, doszedłem do dnia, w którym wstając rano z łóżka, powiedziałem sobie, że dziś muszę coś zrobić, nieważne co, ale musi coś powstać, coś, co opublikuję, coś, czym pochwalę się większemu gronu odbiorców i coś, co będzie miało jakiś sens. Nieważne, czy będzie to dobre, wybitne, mierne, czy przeciętne, daję sobie dziś deadline. Jednak działanie pod taką presją, wierzcie mi, nie sprawia, że człowiek staje się bardziej kreatywny, a przynajmniej w moim przypadku tak to nie działa, skutek bowiem był zupełnie odwrotny. Miałem kilka zaczętych pomysłów, ale niestety nie byłem ich w stanie tego dnia skończyć, dodatkowo była niedziela, więc pewne rzeczy wymagały ode mnie zrobienia małych zakupów, a sklepy były pozamykane. Musiałem na chwilę się zatrzymać, było stosunkowo wcześnie rano, poszedłem do kuchni przygotować sobie kubek pysznej kawy z dripa, usiadłem, nałożyłem słuchawki na uszy, włączyłem jakiś album Suduaya i zamknąłem na chwilę oczy. Kiedy otwarłem je ponownie, pierwsze, na co skierowałem wzrok, to były porozrzucane po podłodze zabawki mojej córki. Mam – pomyślałem.

Selfie Sunday

Największym problemem było dla mnie sfotografowanie siebie samego. Nie tylko dlatego, że nie przepadam za sobą na zdjęciach, ale też dlatego, że musiałem sobie zrobić te fotografie przy pomocy samowyzwalacza, czyli takie trochę selfiki (może w ciut bardziej pro wersji). Niestety, jako że selfików w życiu zrobiłem sobie naprawdę niewiele, myślę, że można je policzyć na palcach jednej ręki, a dodatkowo, często, kiedy je wykonywałem, byłem zazwyczaj w stanie, który określić można jako wskazujący, to zadanie to okazało się być dla mnie niezwykle trudne. Chciałem, aby wszystkie zdjęcia łączył jakiś jeden wspólny element, coś charakterystycznego, ale też nie za bardzo odbiegającego ode mnie, bo gdybym np. zrobił sobie zdjęcia w krawacie lub muszce, czułbym, że to jednak nie do końca ja. Trochę czasu zajęło mi, nim wymyśliłem, co to mogłoby być – od zawsze uwielbiałem nakrycia głowy, właściwie w czapce mógłbym chodzić cały okrągły rok i nie tylko w niczym mi to nie przeszkadza, ale naprawdę dobrze się tak czuję. I wtedy w mojej głowie zrodził się pomysł, że zrobię sobie zdjęcia w czapkach, a jako że mam ich naprawdę dużo, nie tylko takich z daszkiem, ale też zimowych, sportowych i takich, w których trochę wstyd byłoby mi wyjść na ulicę, wiedziałem już, że to będzie to.

Me, myself, I and Teddy

Ostatniego stycznia miną 2 lata, odkąd zostałem ojcem, nie będę się za wiele rozpisywał na ten temat, bo myślę, że poświęcę temu osobny wpis – wierzcie mi, jest o czym pisać. I mimo że pewnie zabrzmi to trochę jak wyświechtany frazes, za który pewnie sam bym go uznał jeszcze jakieś 5 lat wstecz, to napiszę tylko, że bycie ojcem to największe szczęście, jakie mnie w życiu spotkało, a kto mnie zna, ten wie, że powodów do szczęścia w moim życiu było naprawdę sporo. Ale do rzeczy. Mając córkę, doświadczasz wielu różnych okoliczności, realiów, przeżyć, praktyk i mody, o których nie miałeś zielonego pojęcia. Zaczynasz na nowo poznawać nowych bohaterów książek, czasem przypominasz sobie o tych, którzy bohaterami byli również dla Ciebie, kiedy byłeś w podobnym wieku, zaczynasz uczyć się odgłosów zwierząt, śmiać się z rzeczy, które dorosłemu wydają się być zbyt infantylne, by nawet się uśmiechnąć. Wiesz, że Świnka Peppa, która nie potrafi gwizdać, ma braciszka George’a i przyjaźni się z Owieczką Suzzy, Masza i Niedźwiedź uwielbiają robić konfiturki, a nieślubnym synkiem misia jest pingwinek, no i nie jest dla Ciebie absolutnie żadną tajemnicą, że Kicia Kocia uwielbia Pana Jacka, który jest strażakiem, choć Pacek zawsze śmieje się z jego zielonych jak ogórki skarpetek. Proste! I co za tym idzie, postanowiłem wykorzystać pokaźne gros tychże bohaterów, łącząc je właśnie z moimi autoportretami. Każdy z nich ma swoją historię, każdy jest dla mojej córki bardziej lub mniej ważny i z każdym z nich spędziłem długie godziny na spacerach, na zabawie, przy karmieniu lub leżąc w tipi, kiedy czytałem Zojce książeczki, no i oczywiście muszę wspomnieć, że bardzo często gapimy się sobie prosto w oczy, kiedy kołyszę córkę do snu. Dlaczego więc ich nie wykorzystać, pomyślałem?

Oomph Is Me

Czyli skąd wzięła się nazwa i co właściwie oznacza. Zanim jednak wyjaśnię genezę nazwy projektu, chciałem wyjaśnić, dlaczego nie jest ona w naszym rodzimym języku. Odpowiedź jest prosta, bo nie! Ale zanim jakiś neopartiota przyczepi się, pisząc, że wstydzę się języka ojczystego, gardzę ziemią, która mnie wychowała i wykarmiła i że nie jestem godzien Polakiem się nazywać, to jednak pokuszę się o małe sprostowanie. Przede wszystkim, angielski jest mi bardzo bliski, zawsze był, zajmuję się tym językiem zawodowo i od zawsze podobało mi się jego brzmienie, ale to nie wszystko. Jako filolog uważam, że pewne zwroty, nazwy własne, określenia i frazy są na tyle silnie związane z danym językiem, że tłumaczenie ich nie tylko pozbawia je duszy, ale też często i właściwego sensu. Oczywiście, są szkoły, które wychodzą z założenia, że wszystko jesteśmy w stanie przetłumaczyć i mają do tego pełne prawo, a przynajmniej takie samo, jak ja do twierdzenia, że jednak przełożyć może i się da, ale niestety często traci to bardzo na znaczeniu, brzmieniu, wydźwięku i tego pożądanego stanu. Oomph można na język polski przetłumaczyć jako: “ikra”, “energia życiowa” lub nawet “to coś”, więc najbardziej zbliżone tłumaczenie brzmiałoby “to coś to ja”, “tym czymś jestem ja” i jak dla mnie, w naszym języku brzmi to po prostu słabiej.

Always classy, never trashy, and a little bit sassy. 

To chyba tyle, kilka osób, z którymi podzieliłem się tymi zdjęciami jeszcze przed opublikowaniem, zapytało mnie, czy projekt jest zamknięty? Nie. Mam już pomysły na kilka kolejnych futrzaków i kilka swoich zdjęć (choć to ostatnie zawsze przychodzi mi najtrudniej). Mam też niezły pomysł na wykorzystanie właśnie pluszaków do zdjęć z jakąś modelką lub modelem, ale to już będzie zupełnie inna koncepcja i zupełnie o coś innego będzie w tych zdjęciach chodziło. Póki co, nie chciałbym na razie niczego więcej zdradzać, ale wierzę, że koncept uda się przekuć w życie.

Close Menu