Q&A

Wartość sztuki polega nie na jej doskonałości, ale na emocjach, jakie potrafi wywołać.


Jakiś czas temu udzieliłem pierwszego w swoim życiu wywiadu, dotyczącego moich zdjęć, preferencji, moich pasji, predylekcji i ogólnie szeroko pojętej fotografii. Zaraz po zamieszczeniu go tutaj spadł na mnie potężny, pozytywny feedback, wiele osób mówiło mi, albo pisało, że świetnie się to czyta, że gratulują konwencji, jak i samego podejścia i światopoglądu. Oczywiście, moje odpowiedzi były jedynie postawieniem przysłowiowej kropki nad i, bo całą robotę odwalił wtedy Konrad Życzyński, który takowy wywiad przygotował i przeprowadził. Od tego czasu minęły prawie dwa lata, a ja zatęskniłem za tą formą i zgodziłem się ponownie wystawić na ogień nie zawsze wygodnych dla mnie pytań, które tym razem przygotowała Joanna Domalik, studentka trzeciego roku dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Wywiad jest jednym z pięciu, które opracowała w ramach większego reportażu, który ma stanowić załącznik do jej pracy licencjackiej. Przyznam, że trochę się zestresowałem i kilkukrotnie pytałem, czy aby na pewno jestem właściwą osobą do tego typu rozmowy, ale zostałem zapewniony, że tak i nie powinienem się tym za bardzo przejmować, bo podobno większość pytań ma zdecydowanie bardziej luźny charakter niż te, na które przyszło mi odpowiadać w pierwszym wywiadzie, do którego zresztą Was odsyłam (TUTAJ). Oczywiście, po fakcie okazało się, że były i takie, na które wcale tak łatwo się nie odpowiadało, no ale skoro się zgodziłem, to nie było już wyjścia. Oczywiście, uzyskałem zgodę autorki na wrzucenie tego wywiadu również na swojego bloga, choć prosiła, żeby zastrzec, że niektóre pytania mogą wydawać się błahe, nieistotne, a cała rozmowa może sprawiać wrażenie chaotycznej, głównie dlatego, że jak wspomniałem, jest to część większej całości i podobno dopiero po przeczytaniu wszystkich pięciu wywiadów całość nabiera zupełnie innego sensu. Sprawdzimy, bo oczywiście, jak już będę miał do tego dostęp, to na pewno podlinkuję. Zaznaczę tylko, że na pytania musiałem odpowiadać ustnie, na totalnym spontanie, bez czasu na ich opracowanie, przemyślenie i przygotowanie się, a pytań oczywiście, jak się domyślacie, wcześniej nie znałem – taki był warunek, więc pewnie nie wszystko wyszło tak, jakbym sobie tego życzył, ale cóż, trzeba brać odpowiedzialność za to, co się mówi, prawda? Żeby nie przedłużać, zapraszam. Zaczynamy!


Dzień dobry, na wstępie bardzo chciałam podziękować za to, że zgodził się Pan na udzielenie mi odpowiedzi na kilka pytań, które będę mogła wykorzystać w moim projekcie. Nie było łatwo Pana namówić, prawda?

Czizas, dziewczyno! Daj spokój z tym Panem, skąd w ogóle pomysł na taką formę i takie oficjalne tytułowanie? Przecież to tak nienaturalnie i sztucznie brzmi, że aż boli w uszy. Ja rozumiem, że zwroty grzecznościowe i te sprawy na pewno są ważne i mają znaczenie, ale nie, kiedy mam Ci odpowiadać na pytania. A może wolisz jednak: mam Pani odpowiadać na pytania? Zdecydowanie wolę zaimki osobowe, są bardziej przyjazne, więc jeśli mogę Cię prosić, to zwracaj się do mnie po prostu po imieniu, albo nie, zaczekaj, jednak poproszę „mistrzu lub maestro”, to brzmi zdecydowanie bardziej dostojnie (śmiech).

No i tego przewidzieć nie mogłam, pierwsze pytanie i od razu zyskujesz pewnego rodzaju przewagę, nie tak to sobie zaplanowałam. I ciężko będzie mi się przestawić, skoro przez 4 lata był Pan…., yyy tzn. Ty byłeś moim nauczycielem angielskiego, pewne rzeczy zostają jednak gdzieś głęboko i trudno się przełamać, ale dobrze, postaram się.

Dziękuję Pani, yyy tzn.Tobie (śmiech).

Zanim mi go zepsułeś, miałam taki sprytny plan, aby podzielić tę rozmowę na trzy część, pierwsza miała być taka bardzo luźna, druga miała dotyczyć fotografii, a trzecia skupiała się na Twoim światopoglądzie, ale teraz wszystko mi runęło. Dobrze, spróbujmy jednak od pytania o trzy osoby, które Cię inspirują.

Tylko trzy? Za mało! Poza tym, trudno będzie wybrać, bo zupełnie inni ludzie inspirują mnie w muzyce, fotografii, malarstwie, literaturze i życiu codziennym. OK, ale skoro muszę, to na pewno od trzech lat największą inspiracją jest dla mnie moja córka, Zojka. Kiedy wychowujesz dziecko, widzisz, jak zmienia się jej światopogląd, jak doskonale potrafi łączyć kropki, stosować różne techniki manipulacyjne, by dostać to, co chce, jak ten mały, niezmącony jeszcze „systemem” umysł chłonie wiedzę z każdej dziedziny życia, to musi Cię to w jakiś sposób inspirować. W wieku 2-3 lat w mózgu dziecka zachodzą ogromne, nieodwracalne zmiany, mózg jest wtedy nadal bardzo plastyczny, zatem łatwo możemy uzupełnić zaniedbane wcześniej obszary funkcjonalne i zapobiec pewnym dysfunkcjom. Możemy też pomnożyć inteligencję i pogłębić różne zdolności. Nie wchodząc zbyt głęboko w temat, który z racji bycia ojcem musiałem zgłębić, powiem tylko, że dzieje się magia, która na pewno inspiruje. Jeśli o fotografię chodzi, wiadomo, że mam ogromny sentyment do mistrzów tego gatunku, ale staram się raczej szukać inspiracji w inny sposób niż przeglądając albumy, w celu skopiowania pomysłu na zdjęcie. Gdybym jednak miał wskazać jednego, to chyba wybrałbym kogoś współczesnego. Jest taki gość z Londynu, nazywa się Haris Nukem, nic więcej nie powiem, jeśli masz ochotę, znajdź go sobie sama, a myślę, że zrozumiesz, o czym dokładnie mówię. Ostatnim gościem będzie Piotr Strzeżysz, ziomek, który objechał na rowerze chyba cały świat, wszystko to pięknie opisuje w swoich książkach takich, jak choćby „Campa w sakwach”. Świetny fotograf, doskonały pisarz, nawet Youtuber, ale przede wszystkim wspaniały człowiek. Oto moja trójka, ciągle mam w głowie jeszcze cały tłum ludzi, których mógłbym wymienić, no, ale rozumiem, ograniczenia.

Tak miały być trzy i były. Ostatnio, kiedy pisałam pracę dotyczącą wpływu technologii na nasze życie, doszłam do wniosku, że nie jesteśmy uzależnieni od smartfonów, tylko od aplikacji, których używamy. Chodzi o to, że syndrom odstawienia wynika najczęściej z braku kilku zainstalowanych aplikacji na naszym telefonie, bez których nie wyobrażamy sobie życia i nie potrafimy ich niczym zastąpić, a Ty? Jaka jest Twoja ulubiona apka?

A może być kilka? Na pewno Spotify – słuchanie muzyki za pomocą aplikacji oferujących streaming to rewelacyjna sprawa. Aplikacja ta towarzyszy mi od bardzo dawna i przez te wszystkie lata nie dostała na szczęście jakichś super, nowych, ułatwiających życie opcji, które sprawiłyby, żebym się w jakiś sposób do niej zraził. Odkąd pamiętam, Spotify zawsze wyglądał właśnie tak, jak i dziś. Niestety, nie można powiedzieć tego o Instagramie, którego również używam w miarę regularnie, ale niestety obecna forma, która bardzo przybliża go do nielubianego przeze mnie Tik-Toka sprawia, że bardzo się na nim zawiodłem w ostatnim czasie. Kiedyś była to świetna aplikacja do udostępniania i przeglądania zdjęć, tak właśnie zdjęć, za to pokochałem Instagrama, bo był świetną alternatywą dla Facebooka, na którym też bywam sporadycznie. To, co obecnie oferuje, jest niestety dalekie od tego, po co instalowałem tę aplikację, dlatego coraz częściej zastanawiam się, czy zwyczajnie z niej nie zrezygnować, mimo że mam naprawdę fajną społeczność. Regularnie używam też Feedly, Pinteresta, różnych map, kiedy jeżdżę na rowerze (mapy.cz albo bikemap), choć nie przepadam za robieniem tego na telefonie, zdarza mi się używać apek do obróbki zdjęć (Photoshop, Lightroom), no i oczywiście pakietów Google, których jestem ogromnym fanem. Nie używam iOS.

Ok, no to skoro jesteśmy już przy pytaniach luźnych, zawsze chciałam zapytać Cię, jakiej potrawy nigdy nie jadłeś, ale bardzo chciałbyś spróbować? Lubisz w ogóle kulinaria?

Jest tego bardzo dużo. Uwielbiam kulinaria i mimo że, przyznaję, nie za często mam okazję popracować w kuchni, głównie dlatego, że moja Kasia pasjonuje się właśnie kulinariami i po prostu fenomenalnie gotuje. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że sztuka gotowania poczyniła ogromny progres w ostatnich latach i stała się po prostu, zwyczajnie modna. I bardzo dobrze, bo to akurat fajna moda. Wystarczy choćby spojrzeć na książki kucharskie, które są wręcz epickie – wyszukane przepisy, fantastyczne zdjęcia i często nietuzinkowa forma naprawdę budzą zachwyt. Jeśli nie miałaś okazji, zerknij sobie w dobrej księgarni choćby na książki takich mistrzów, jak: Yotam Ottolenghi (dla samych zdjęć warto), Jamie Oliver, Nigel Slater, ale też nasze rodzime, wydane przez Elizę Mórawską-Kmitę, czy bardziej popularną Martę Dymek. Te książki naprawdę zachwycają. Cieszę się, że obecnie coraz częściej panuje trend na przekuwanie czynności, które kiedyś traktowane były jako „nic szczególnego” w sztukę. Jednak, wracając do pytania, bo domyślam się, że oczekujesz konkretów: Massaman curry (bo kocham kuchnię tajską, to niewątpliwie moja ulubiona, a zupy takie, jak Tom Yum czy Tom Kha mógłbym jeść każdego dnia), gdybym miał możliwość, na pewno spróbowałbym osławionego kawioru od Daniela Bouluda, choćby po to, by przekonać się, dlaczego ludzie płacą za to taki gruby hajs, albo może coś bardziej przyziemnego, czyli poutine (kanadyjska przekąska z prowincji Quebec, która składa się z frytek, sera, głównie typu cheddar i sosu pieczeniowego). Prawda jest jednak taka, że często jemy w domu potrawy, których nigdy wcześniej nie próbowaliśmy i albo zapisują się na stałe w naszym menu, albo nigdy już do nich nie wracamy. Poza tym wierzę, że jedynie to, co gotujesz z miłością, może być naprawdę smaczne.

O czym obecnie marzysz?

Odpowiedź może wydawać Ci się prozaiczna, bo z wiekiem rzeczy materialne ustępują miejsca w mojej osobistej hierarchii takim wartościom, jak zdrowie mojej rodziny, czy podejmowaniu słusznych wyborów w wychowywaniu córki, ale zakładam, że chodzi właśnie o te materialne rzeczy. Dobrze, więc obecnie mam taki plan, żeby kupić busa i przerobić go na małego campervana, bez jakichś wygód typu zlewozmywak, toaleta, czy prysznic na pokładzie. Po prostu, taki fajny, większy samochodzik w którym bez problemu możesz się przekimać we trójkę. Chciałbym nim trochę pojeździć po Polsce, a może i Europie w taki beztroski, surferski nieco sposób, zatrzymywać się na kilka dni w miejscu, gdzie nam się spodoba, budzić się z widokiem na jezioro i parzyć rano kawę na przenośnej kuchence turystycznej. Taki mam plan i wierzę, że zrealizuję go już w najbliższe wakacje.

Wow, brzmi naprawdę dobrze. Oczywiście, dla osób, które lubią takie wygody, bo ja chyba jednak wolę noclegi w hotelu, na miękkim łóżku, no i łazienkę z ciepłą wodą. A powiedz mi, w jakim jeszcze języku chciałbyś nauczyć się mówić?

Mam świadomość, że campervaning nie jest dla wszystkich, ale dla mnie to po prostu idealna forma spędzania wakacji. Jednak wracając do pytania, myślę, że zdecydowanie hiszpańskim. Pomijam już fakt, że mówi nim ponad 500 milionów ludzi, pomijam też, że to drugi najpopularniejszy język na świecie po angielskim i to, że cała Ameryka Południowa z wyjątkiem Brazylii mówi po hiszpańsku, też pomijam, ale ten język ma tak śpiewne brzmienie, a dodatkowo to jeden z najbardziej fonetycznych języków świata. Jeśli wiesz, jak pisze się dane słowo, prawie zawsze będziesz wiedzieć, jak je wymawiać. Na uwagę zasługuje też fakt, że hiszpański jest zdecydowanie bardziej poetyckim językiem, jest bardziej szczegółowy, wyrazisty i rzetelny, a co za tym idzie, często składa się z długich zdań. Jeśli na przykład tłumaczysz tekst z angielskiego na hiszpański, z łatwością zauważysz, że jego długość wyraźnie wzrośnie. Poza tym, fajnie byłoby przeczytać sobie „Sto lat samotności” Marqueza w oryginalnym języku, popijając do tego dobre, czerwone Rioja, prawda?


Fotografowanie jest dla mnie też formą intymną, którą mogę porównać do medytacji.


A jaki obecny trend masz nadzieję, że utrzyma się na dłużej?

To jedno z tych pytań, na które odpowiedzi jest tak wiele, że mogłyby stanowić temat całego wywiadu. Podoba mi się jednak to pytanie, bo uważam, że żyjemy w wyjątkowych, bardzo przełomowych, dekadenckich wręcz czasach. Jestem zagorzałym fanem mody, a raczej coraz powszechniej panującego trendu na wszystko, co kraftowe. Anglicyzmy w języku polskim zadomowiły się na dobre, bo akurat to określenie zdecydowanie bardziej mi tu pasuje, niż nasz rodzimy jego odpowiednik, czyli rękodzielnictwo, czy rzemiosło, ale już tłumaczę, bo może niekoniecznie miałaś okazję się z tym określeniem spotkać. W dobrych pubach, ale też już nawet i w wielu hipermarketach sprzedawane jest kraftowe piwo, które jest alternatywą dla niestety słabo smakujących piw popularnych producentów. Piwa górnej fermentacji takie, jak: IPA, APA, czy wszystkie mniej komercyjne odmiany często sprzedawane są w ładnych, designerskich butelkach z przykuwającą wzrok etykietą. Podobnie jest z wieloma innymi produktami takimi, jak: kawa speciality, chleb na prawdziwym zakwasie dostępny w malutkich, rzemieślniczych manufakturach, wino, wypieki, właściwie wszystko. Trzeba tylko znaleźć niszę, mieć na to odpowiedni pomysł, włożyć w to trochę wysiłku, żeby być w miarę oryginalnym, popracować nad tym, by dotrzeć do klienta i voila! To dobry trend, podoba mi się i mam nadzieję, że zostanie z nami na dłużej, bo zdecydowanie wolę zapłacić więcej za coś wyjątkowego, unikatowego i jedynego w swoim rodzaju, czy to w kwestii smaku, czy innych doznań. Quality over quantity.

Czy jest coś, czego się boisz?

Nie wiem, czy wiesz, ale strach i lęk, przynajmniej z punktu widzenia emocjonalnego, to zupełnie różne od siebie stany. Streszczając nieco temat, strach jest bardziej ok, bo to uczucie, które towarzyszy nam w momencie realnego zagrożenia, lęk natomiast to już mniej fajna emocja, która potrafi sporo namieszać. Strach to też jedna z najtrudniejszych emocji, która towarzyszy nam przez całe życie, nonsensem więc byłoby powiedzenie, że niczego się nie boję. Od dziecka na przykład boję się psów. Uprzedzając kolejne pytania: nie, żaden mnie nigdy nie ugryzł! Naprawdę darzę wielką sympatią te zwierzęta, wspieram akcje pomocy dla schronisk i uważam, że psy to naprawdę cudowne i wierne stworzenia, które można pokochać tak, jak ludzi. Jednak boję się ich, nie czuję się pewnie, kiedy są w pobliżu i mimo że mam świadomość, że one podobno to wyczuwają, to jednak nie staram się ich, a przede wszystkim siebie oszukać. Najgorsze jest, kiedy właściciele psów, słysząc o mojej przypadłości, od razu zmieniają się w behawiorystów i wyjeżdżają z moim ulubionym tekstem: pogłaskaj go, zobaczysz, on na pewno cię nie ugryzie. Spoko, tylko, że ja nie czuję się zagrożony pogryzieniem. To tak, jak niektórzy boją się myszy, czy pająków i też mimo że mają świadomość, że raczej pająk ich nie ugryzie, to jednak nie czują się komfortowo w jego towarzystwie. Czy coś jeszcze napawa mnie strachem? Zapewne! Wydarzenia ostatnich paru lat również sprawiły, że nie czuję się tak komfortowo i bezpiecznie, jak miało to miejsce wcześniej i oczywiście, że staram się o tym nie myśleć na co dzień, bo wiadomo, że „Life is 10% what happens to you and 90% how you react to it”, ale jednak zawsze te 10% gdzieś tam w głowie zostaje.

Naprawdę boisz się psów? Nie miałam o tym pojęcia…

Tak, Asiu, boję się psów. Biorę to na klatę! Nigdy jakoś specjalnie tego nie ukrywałem, wszystkie osoby z mojego bliskiego otoczenia raczej o tym wiedzą. Nie mam z tym problemu.

A jesteś indywidualistą, czy raczej zwierzęciem gromadnym?

Zdecydowanie indywidualistą. Powszechnie wiadomo przecież, że tylko owce trzymają się stada, orły latają i polują samotnie. Nie no, żarty sobie robię, nie mam nic do „zwierząt stadnych”, sam uwielbiam być w towarzystwie innych, myślę, że dobrze jest zachować zdrowy balans między jednym, a drugim, ale co pewnie może nie dla wszystkich być zrozumiałe, potrzebuję samotności. Paradoksalnie, na pewno nie jestem typem mizantropa, kocham ludzi i przebywanie wśród nich – wzajemne oddziaływanie, synergia, wymiana poglądów, długie dyskusje o sensie życia naprawdę dobrze na mnie wpływają, mam nadzieję, że działa to również w drugą stronę. „Your vibe attracts your tribe”. Jestem zodiakalnym lwem, przywódcą stada – to też do czegoś zobowiązuje.

No tak, muszę w końcu zapytać Cię także o fotografię, powiedz mi, czy fotografia zawsze będzie modna, bez względu na upływający czas?

Modna? Nie wiem, czy to właściwe określenie. Wydaje mi się, że przymiotnik ten nacechowany jest raczej pejoratywnie w ostatnim czasie, głównie przez to, że kojarzy się nam z nurtem mainstreamowym, dlatego też staram się unikać go w przestrzeni publicznej, ale rozumiem, do czego zmierzasz. Tak, uważam, że to chodliwa forma sztuki i nic nie wskazuje na to, aby w najbliższym czasie miała przestać być popularna. Uważam też, że powszechny dostęp do dobrej jakości sprzętu fotograficznego, obiektywów i lamp w połączeniu z popularnością portali takich, jak Instagram, czy kiedyś Facebook sprawił, że świat mimowolnie otrzymał liczonych w setkach tysięcy fotografów, których określić można jako coś więcej niż tylko amatorów sztuki pstrykania. A czy to dobrze, to już temat na zupełnie inne pytanie.

Czyli uważasz, że to źle?

I tak i nie, wszystko zależy, jak na to spojrzeć. To, że ludzie coraz częściej wykonują zdjęcia w sposób świadomy, zgłębiają sztukę fotografii, uczą się kadrowania, bawią się oświetleniem i przede wszystkim, co dla mnie niezwykle ważne, wychodzą poza utarte schematy, jest na pewno dobre. Nawet bardzo, bo przecież samodoskonalenie jest niebywale ważne, a jeśli ktoś poświęca swój czas, czyta poradniki, uczy się z jakichś tutoriali, zgłębia wiedzę, albo podpatruje mistrzów tej dziedziny, to już w ogóle trudno poddać w wątpliwość, czy postępuje dobrze, bo jest to bezsprzeczne. Ale z drugiej strony, pojawia się też niestety równolegle bylejakość, miałkość i powierzchowność, którymi zalewani jesteśmy bez litości z każdej możliwej strony. I jak z większością różnych przypadków, które pojawiają się na naszej życiowej drodze, jedyny sposób, aby się w tym jakoś odnaleźć, to złapanie odpowiedniego balansu, czyli robić tak, by nie przejść za bardzo ani w jedną, ani tym bardziej w drugą stronę.

Tak, chyba rozumiem, co masz na myśli.



A dlaczego upodobałeś sobie akurat fotografię? Co Cię w tym najbardziej kręci?

Myślę, że bardziej szczegółowo odpowiedziałem już na to pytanie, udzielając wywiadu Konradowi Życzyńskiemu, bo bardzo podobne pytanie wtedy właśnie padło, ale tym razem postaram się ugryźć temat z nieco innej strony. Fotografowanie jest dla mnie też formą intymną, którą mogę porównać do medytacji. Wstaję wcześnie rano, pakuję plecak, biorę do termosu kawę, jadę samochodem w jakieś nieznane miejsce, słucham sobie ulubionej muzyki, potem czekam na wschód słońca, albo włóczę się po jakimś lesie, czy górach w poszukiwaniu tego jednego kadru, po który tu przyjechałem. Ten czas jest tylko dla mnie, to bardzo „czyści” umysł, pomaga uporządkować pewne rzeczy „na strychu” i często odnaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Obecność natury ma działanie terapeutyczne, bo przecież trudno zakwestionować piękno takiego zjawiska, jak wschód, czy zachód słońca, ciszę przed nadciągającą burzą, kiedy powietrze pachnie w ten specyficzny sposób, czy pokryte śniegiem wierzchołki gór. Rozkładasz statyw i czekasz. Nieważne, że większość takich wypadów kończy się tym, że wracasz do domu z niczym, nieważne, że nie udało się zrobić wymarzonego zdjęcia, bo akurat chmury zasłoniły zachodzące słońce, sam fakt tego, że spędziłeś kilka godzin na świeżym powietrzu sam ze sobą, że wracasz do domu przemoczony do suchej nitki, bo trafiłeś na oberwanie chmury, sprawia, że czuję się usatysfakcjonowany. Wiem, że może trudno to zrozumieć, ale tak właśnie jest i to chyba jest w tym najpiękniejsze.

Czy możesz powiedzieć coś na temat swoich projektów fotograficznych? Podoba mi się bardzo ten z ludzikiem lego, ale moim ulubionym jest chyba Łowca Świtów. Powiesz coś więcej na ich temat?

Projekt to takie frymuśne słowo, teraz każdy robi jakieś projekty, to się dobrze sprzedaje, jest medialne. Myślę, że nazywanie rzeczy, którymi ja się zajmuję projektami to znaczny eufemizm, choć sam często je tak nazywam, ale bynajmniej nie z powodów, które wymieniłem wyżej, tylko raczej dla podkreślenia, że zdjęcia te są częścią jakiegoś większego cyklu, projektu właśnie. I rzeczywiście mam ich kilka. Jeśli chodzi o ten z ludzikiem z lego nazwałem go roboczo: „Z pamiętnika Kapelusznika” i miał być swoistego rodzaju dziennikiem z podróży po świecie. Po prostu, zamiast fotografować siebie, a kiedyś bardzo nie przepadałem za swoim wizerunkiem na zdjęciach, postanowiłem wrzucać właśnie postać, którą sam właściwie stworzyłem z lego, czyli Kapelusznika. Poskładałem sobie z różnych części „kogoś”, kto będzie trochę przypominał Włóczykija, a trochę mnie. Założyłem mu kapelusz na głowę, plecak na ramiona, do ręki włożyłem aparat i zamiast fotografować siebie gdzieś w Atenach na Akropolu, w drodze na Rysy albo na festiwalu muzycznym, postanowiłem fotografować właśnie tą postać. Początkowo, miało to być jedynie w formie żartu, ale pomysł bardzo się spodobał, więc postanowiłem z tego nie rezygnować i teraz gdziekolwiek jadę, muszę pamiętać, aby zabierać go ze sobą. Mam jeszcze kilka innych projektów, jak chociażby wspomniany wcześniej przez Ciebie „Łowca świtów”, czyli swoistego rodzaju polowanie na wschód słońca. To chyba mój ulubiony, wstajesz w środku nocy, czasem mroźnej, ładujesz się do samochodu, jedziesz czasem kilkaset kilometrów od domu, wspinasz się na jakiś szczyt i niestety często okazuje się, że niebo jest na tyle zaciągnięte, że żadnego spektakularnego wschodu nie będzie, ale bywają i momenty, kiedy jest naprawdę pięknie, wtedy trudno mi się pozbierać. Jednak nieważne, czy udaje się zrobić dobrą fotkę, sama ta wyprawa jest tego warta. Uwielbiam to. W tym roku mam zamiar ruszyć też z kilkoma innymi projektami, które pewnie niedługo będą już dostępne, jak Portret (d)Opowiedziany, który bardzo mi się spodobał.

Mówi się, że dziś nie ma już złych aparatów, są tylko dobre i bardzo dobre. Ważniejsze stają się osobiste preferencje, to prawda?

Skłamałbym, gdybym napisał, że totalnie nie śledzę rynku i nie mam pojęcia o nowościach, jeśli o aparaty i obiektywy chodzi. Mam jakieś pojęcie, jednak naprawdę sprzęt, który posiadam, w zupełności zaspakaja moje potrzeby. Fotografuję Nikonem i nie, to nie jest reklama, a mogłaby być, także jeśli będzie czytał to ktoś z Nikona, to wiecie, jestem otwarty na współpracę (śmiech). W dodatku, używam lustrzanki, która w dobie bezlusterkowców uważana jest zwłaszcza przez sprzętowych onanistów już właściwie za relikt, jednak mam to totalnie gdzieś. Zmierzam do tego, że sprzęt nigdy nie był dla mnie najważniejszy i mam nadzieję, że nigdy nie będzie. Oczywiście, chciałbym wzbogacić plecak o jakiś dobry teleobiektyw albo wymarzonego drona i być może nawet się to kiedyś stanie, ale nie jest to na pewno żaden priorytet. Sprzęt to narzędzie, którego musimy nauczyć się używać, bo nawet jeśli będziemy mieli najlepszy, to jeszcze za mało, by robić dobre zdjęcia. Kiedyś usłyszałem fajne porównanie, taką analogię do kamer GoPro, gdzie każdej premierze towarzyszą filmy reklamowe nagrane właśnie tymi kamerami, które powalają głębią i dynamiką obrazu, niesamowitymi ujęciami, przepiękną scenerią, a kiedy odpalamy swój filmik nagrany dokładnie tą samą kamerą, widzimy po prostu siebie jadącego po lesie na rowerze albo zjeżdżającego ze stoku na nartach. Tu najczęściej pojawia się wielkie rozczarowanie, ale, że jak? Przecież to ta sama kamera! Dlaczego mój film nie wygląda tak zajebiście? Ano właśnie dlatego, że brak Ci jeszcze umiejętności. I powiem Ci coś, co może nie jest najbardziej motywujące, ale myślę, że 3/4 tych wszystkich osób, które zaczynają przygodę z fotografią, czy movie make’ingiem rezygnuje. Brakuje im samozaparcia, ale przede wszystkim cierpliwości, by się tego wszystkiego nauczyć, bo myślą, że skoro wydali parę tysięcy na sprzęt, to już wystarczy, a na szczęście, podkreślam na szczęście, tak nie jest. Ja jestem cierpliwy, każdego dnia się uczę, odkrywam coś nowego, mam tysiące pomysłów na zdjęcia, trochę gorzej z czasem na ich wykonanie, ale przecież mam na to jeszcze całe życie, prawda?

Z jakimi emocjami chcesz by były kojarzone Twoje zdjęcia?

Jakimikolwiek. Mówię to w bardzo zamierzony sposób. Jeśli zrobiłaś zdjęcie, które sprawi, że ktoś zatrzyma się przy nim na dłużej, to już zrobiłaś zajebistą robotę. Jeśli sprawisz, że odbiorca zapamięta je na dłużej i nie będzie to kolejna fotka, która wyłoniła się na chwilę z czeluści Internetu, tylko po to, by za chwilę bezpowrotnie w nim przepaść, to również spory sukces. A jeśli swoim zdjęciem jesteś w stanie wpłynąć na czyjeś emocje, nieważne czy pozytywne czy negatywne, nieważne czy przywodzące na myśl coś, co sprawi, że się uśmiechniemy, zirytuje nas albo zasmuci, to jesteś prawdziwym przekojotem, bo w moim odczuciu to jest w fotografii najważniejsze, ale też niesamowicie trudne do uzyskania. W 2023 roku wiele ludzi cierpi na pewnego rodzaju przypadłość, która, o ile się nie mylę, w psychologii nazywana jest chyba aleksytymią. Jest to syndrom, a może raczej rodzaj zaburzenia identyfikowania własnych emocji oraz niezdolność do ich rozpoznawania. Być może coś pomieszałem, ale chodzi mi o wszechobecne przebodźcowanie i przestymulowanie – za dużo mamy wszystkiego, za głośno, za szybko, zbyt intensywnie. Przekłada się to również na fotografię, miliony zdjęć, które każdego dnia są scrollowane pod naszym kciukiem i sprawiają, że przeglądając je, robimy to bez jakichkolwiek emocji, a za 5 minut, nawet już o nich nie pamiętamy. Jeśli więc moje zdjęcia były kiedykolwiek w stanie wywołać jakieś emocje u kogoś, to znaczy, że nie jest ze mną tak źle.



Piękne to, co powiedziałeś i naprawdę dające do myślenia. Mnie osobiście wzruszyło wiele Twoich zdjęć, uwielbiam te w polu rzepaku, kiedy idziesz, trzymając córkę za rękę, są cudowne, przepełnione ciepłem, miłością, nawet zapachem tego rzepaku. Nie wierzę, że ktoś mógłby przejść obok nich obojętnie.

Dziękuję, to bardzo miłe. Też lubię te zdjęcia, nieskromnie napiszę, że faktycznie mają w sobie coś, ale mam też świadomość, że robią wrażenie i oddziałują jedynie na wąską grupę odbiorców, może też na tych, którzy znają mnie osobiście, obserwują moją relację z Zojką albo po prostu jakoś miło im się to kojarzy, jednak zapewniam Cię, że na większości nie zrobią one absolutnie żadnego wrażenia.

Zostawiając na chwilę tematy fotograficzne, powiedz mi, co powiedziałbyś małemu Marionowi, co byś mu doradził, jaką złotą myśl szepnął, gdybyś miał taką możliwość?

Hmmm, nic. Co miałbym mu powiedzieć? Pamiętaj, że jak będziesz miał 6 lat, to nie wspinaj się na drzewo, bo spadniesz i będziesz miał złamanie kości łokciowej z przemieszczeniem? A może na trzecim roku studiów nie ściągaj na egzaminie z gramatyki opisowej, bo w konsekwencji będziesz musiał i tak go powtórzyć? A może, kiedy będziesz na imprezie sylwestrowej na Goa w Indiach, to nie zostawaj na plaży w Anjunie, bo ta impreza grubo Cię przerośnie? Mógłbym mu to wszystko powiedzieć, ale uważam, że te wszystkie błędy, które popełniłem, nie wydarzyły się bez konkretnej przyczyny, bez jakiegoś konstruktywnego powodu, z którego należy coś wyciągnąć, czegoś się nauczyć. Na tym właśnie polega życie, tego uczę też każdego dnia swoją córkę, Zojkę. Nie jestem w stanie ustrzec jej przed błędami, które na pewno w swoim życiu popełni, chodzi tylko o to, by potrafiła wyciągać wnioski i uczyć się na błędach. Przewracać się, podnosić, otrzepywać i iść dalej, może nie zawsze tą samą drogą, bo przecież dróg na szczyt jest wiele i nie każdy musi tam dojść w ten sam sposób. Wracając do pytania, mam nadzieję, że rozumiesz, co mam na myśli. Oczywiście, jest wiele rzeczy, których żałuję, które wydarzyły się i wiem, że nie będę miał okazji już ich naprawić, czy nawet spróbować, no cóż, jak to mówią – życie! Zabrałbym tego małego mnie na jakieś lody, spędził z nim trochę czasu, dobrze się bawiąc, tylko tyle.

No to teraz z grubej rury: czy jesteś dumny z bycia Polakiem?

Czizas! Skąd w ogóle takie pytanie? Zanim konkretnie udzielę Ci odpowiedzi na Twoje pytanie, pozwól, że odniosę się do kilku kwestii. Zacznę może od tego, że ludzie przynależność narodową traktują chyba w sposób, który nie do końca odpowiada mojej definicji tego zjawiska. Mianowicie, przynależność narodowa kojarzona jest bezsprzecznie z przynależnością terytorialną do danej grupy, a co za tym idzie, mówienie tym samym językiem i korzystanie z tego samego dorobku kulturalnego, a przynajmniej ja tak uważam, wykluczając w ten sposób przynależność jedynie w przypadku urodzenia się w danej społeczności, wychodząc z założenia, że ludność napływowa może należeć do danego narodu bez względu na miejsce urodzenia. To trudny i bardzo wrażliwy temat w dzisiejszych czasach, podobnie zresztą jak poczucie patriotyzmu, bo na przestrzeni lat chyba zjawisko to doczekało się nowej, zupełnie innej definicji i co niektórym trudno jest to zaakceptować. Czy powinniśmy kochać swój kraj tylko dlatego, że się w nim urodziliśmy? Bezwzględnie? A gdybym urodził się w Korei? Rosji? Albo obecnym Afganistanie zarządzanym przez Talibów? Czy również powinienem kochać swój kraj? No właśnie, to już nie wydaje się takie oczywiste, prawda? Uważam, że miłość do ojczyzny nie powinna być ślepa (zresztą jak żadna inna miłość również), kochać swój kraj to również wytykać błędy, jakie popełniliśmy, przyznać się, a czasem nawet i uderzyć się w pierś i przeprosić za popełnione winy. Nie wiem dlaczego, ale sporej grupie Polaków, podobnie jak niegdyś Żydom w pewnym momencie coś się poprzestawiało w głowach i zaczęli traktować się jako naród wybrany, lepszy niż inni i niestety wychowywać swoje dzieci właśnie w takim poczuciu wyższości. Już w szkole średniej chociażby literatura romantyczna wpaja w młode umysły, że przecież „Polska Winkelriedem Narodów”, a to nic innego jak koncepcja mesjanizmu i metaforyczne pokazanie Polski jako legendarnego rycerza, który zapewni pokój na świecie. No, come on, please! Serio? Sorry, ale nie jesteśmy narodem wybranym, jesteśmy krajem jak każdy inny. Spoko, mamy jakąś swoją historię, jakieś autorytety, dorobek w sztuce i całkiem niezłą kuchnię, ale to ma prawie każdy kraj, a ile można nieprzerwanie słuchać tych martyrologicznych frazesów, ukazujących obrazy wojny i walk od strony ofiar oraz ich rodzin, eksponując poświęcenie walczących w imię wyznawanych idei i wartości, no ile? Polska pod tym względem to dla mnie taki trochę niestety smutny kraj, takie trochę właśnie martyrologiczne muzeum cierpienia, w którym gloryfikuje się bycie ofiarą i użala, jak to my, Polacy od zawsze mieliśmy ciężko. Od wojny minęło już ponad 70 lat, od odzyskania przez Polskę niepodległości ponad 100 i mimo że mam ogromny szacunek i podziw dla wszystkich, którzy walczyli i żyli w tamtych czasach, to jednak uważam, że pora zacząć żyć teraźniejszością. Gdybym jednak miał odpowiedzieć na Twoje pytanie, wybierając jedynie odpowiedzi: tak lub nie, wybrałbym tak. Jestem dumny.

A religia? Jesteś wierzący? Jakie masz podejście do Kościoła?

Chcesz mnie pogrążyć? To kolejne pytanie, które może stanowić temat na cały wywiad, trudno odpowiedzieć w kilku słowach na tak poważny i trudny temat. Przede wszystkim myślę, że warto rozdzielić pojęcie Kościoła, religii i wiary, bo w moim odczuciu, mimo że pozornie wydają się mocno ze sobą powiązane, to jednak nie są. Sfera sacrum jest dla mnie bardzo ważna, uważam, że duchowość w życiu każdego człowieka odgrywa niezwykle istotną rolę, często jednak nie zdajemy sobie z tego nawet sprawy, bo nie potrafimy tego nazwać, ale mam tu na myśli właściwie wszystko, co wykracza poza twardy, niekwestionowalny racjonalizm. I ta sfera na pewno nie jest mi obojętna, bo uważam, że nie ma znaczenia, czy pewne rzeczy określisz jako medytacja, czy wolisz nazywać je modlitwą, czy wierzysz w Boga, Allaha czy Wisznu albo w to, czy po śmierci trafisz do nieba czy krainy wiecznych łowów, to w gruncie rzeczy chodzi dokładnie o to samo. Trochę większy mam jednak problem z religią, a już zdecydowanie poważny z Kościołem. W gruncie rzeczy uważam jednak, że ostatecznie ludzie potrzebują religii, narzucania im zasad, zakazów i restrykcji, bo zdecydowanie lepiej wtedy funkcjonują, mają poczucie bezpieczeństwa i świadomości, że nie trzeba brać na siebie pełnej odpowiedzialności, bo przecież religia wybacza i pozwala na notorycznie popełniane błędy. To dużo, na tyle dużo, że wiele osób jest w stanie przymknąć nawet oko na tak często obserwowany brak logiki, a często nawet elementarnych postaw moralnych czy etycznych. Erich Fromm w „Ucieczce od wolności” pisał właśnie o tym, że wolność nie jest dla człowieka wartością absolutną, dlatego też z łatwością można go sobie podporządkować, zniewolić, dlatego potrzebny mu jest wódz i poczucie identyfikacji z grupą, a to przecież nic innego jak to, co daje nam religia. Nie chodzi tu o jakieś konkretne, faszystowskie czy bolszewickie jarzmo, ale o dobrowolne poddanie się człowieka każdemu zniewoleniu, które daje poczucie bezpieczeństwa i oddala samotność. A Kościół? No cóż, zagarnął religię dla siebie na wyłączność, stworzył monopol i przemawia w imieniu Boga – jak dla mnie, to spore nadużycie. Jednak, żeby była jasność w temacie – mam ogromny szacunek do osób wierzących, sam wychowywałem się jak większość z nas w katolickiej rodzinie i do dziś balansuję gdzieś między jednym i drugim. Na koniec pozwól, że przytoczę Ci słowa jednej z moich koleżanek, która w dodatku jest po teologii i jest osobą bardzo wierzącą. Powiedziała mi kiedyś coś, co zostało ze mną do dziś, a mianowicie: gdyby Chrystus żył w obecnych czasach, też nie chodziłby do kościoła. Coś w tym jest.

Czy reszta pytań też jest taka? Może coś luźniejszego teraz?

Ta chwilowa siurpryza powoduje przyjemne wibracje przechodzące stopniowo przez całe ciało, idealnie dopasowuje się do danej chwili, bo nie ma znaczenia, czy robię zakupy, jadę na rowerze albo idę przez miasto – otaczający mnie świat współgra ze słuchaną przeze mnie muzyką.


No dobra już, teraz będzie mniej filozoficznie. Powiedz mi, czy jest coś, czym interesujesz się w odróżnieniu od większości osób?

W odróżnieniu od większości osób? Formułujesz pytania w taki sposób, że wywierają one na mnie presję zagłębiania się w jakąś dziwną unikatowość. Interesuję się sztuką, wszelkiego rodzaju, lubię dobry design, potrafię zachwycać się godzinami okładką płyty, czytać o współczesnych trendach w malarstwie, fotografii, filmie i muzyce. Jestem przewodnikiem górskim, który ma w nogach naprawdę tysiące pokonanych kilometrów po górskich szlakach i nie tylko szlakach. Z miłości do kawy zrobiłem kiedyś kurs baristy, bo uważam, że dobra kawa jest tego warta. Jestem instruktorem kajakarstwa i turystyki rowerowej, bo to naprawdę fajne dziedziny dające ogromne możliwości eksploracji innej niż tej, którą znamy na co dzień. Uczę angielskiego, zarówno młodzież jak i dorosłych. Jeżdżę na rowerze, na motocyklu, zimą na desce, czasem nartach, sporo czytam, robię zdjęcia, piszę bloga, nieustannie słucham muzyki, ale czy to są rzeczy, które interesują mnie w odróżnieniu do innych osób? Nie wydaje mi się. Nudziarz ze mnie!

Jak oceniasz samego siebie jako nauczyciela? Myślisz, że jesteś dobry w tym, co robisz? Chciałbyś, aby uczył Cię ktoś taki, jak Ty?

Samoocena nie jest i nigdy nie była moją mocną stroną, poza tym nie będę obiektywny, myślę, że należałoby zapytać któregoś z moich uczniów, oni na pewno daliby Ci bardziej wiarygodny obraz, a ich odpowiedź byłaby na pewno bardziej autentyczna. Może więc Ty mi odpowiesz na to pytanie, co? Uważam, że podobnie jak cała edukacja, również rola nauczyciela wymaga ogromnej reformy. Niestety pierwowzór nauczyciela, który mamy gdzieś z tyłu głowy, to relikt, który dawno powinien być zmieniony. W ogóle bardzo nie podoba mi się ten archetyp modelu nauczyciel – uczeń, ta dziwna mityczna relacja, w której nauczyciel pełni rolę mistrza, najczęściej zresztą nieomylnego. Ja wiem, że za czasów naszych dziadków tak może i było, bo dostęp do edukacji był ograniczony, ale to zamierzchła przeszłość, a wielu nauczycielom wydaje się, że nadal tak jest. Staram się traktować ucznia po partnersku, ważne, aby powstało coś na wzór synergii, aby każdy miał przypisaną tak samo ważną rolę, jeśli nauczyciel wymaga od ucznia, powinien wymagać również od siebie – przygotowywać ciekawe lekcje, inspirować, wskazywać rozwiązania, a nie podawać je gotowe na tacy. Nie zawsze jest to łatwe, bo pracuje się z różnymi ludźmi, którzy mają rożny background i pochodzą z różnych środowisk, ale nawet z tymi trudnymi należy wypracować sobie jakiś system porozumienia. A czy jestem w tym dobry? Lubię to, co robię, dlatego też nadal w tym jestem, każdy dzień jest inny, w większości czasu bywa naprawdę śmiesznie, sporo się uczę, poznaję nowe rzeczy, podchodzę do tego naprawdę z szacunkiem i pokorą.

Skoro mnie pytasz, jakim byłeś nauczycielem, to bez zbędnego słodzenia mogłabym Cię określić jako takiego, którego na pewno będę pamiętać. Fajnie było, z uśmiechem na twarzy wspominam angielski, naprawdę!

Pamięta się tych skrajnych. Wybitnych gnojków albo tych, którzy jednak robili to, co do nich należy, mam nadzieję, że nie łapię się jednak do tych pierwszych.

Bynajmniej! Był czas na śmiech, była luźna atmosfera, ale z drugiej strony była konkretna nauka i niestety leciały też jedynki i to ostro. Moim zdaniem zdrowy balans, mi ten system odpowiadał.

Zdrowy balans powiadasz? Niech tak zostanie, podoba mi się, dla każdego coś się znajdzie.

A co zmieniłbyś w systemie kształcenia, skoro uważasz, że jest słaby?

Mnóstwo! Mogę Ci sypać przykładami jak z rękawa, ale to wszystko utopia, bo to się nie stanie. Przede wszystkim, programy nauczania są fatalnie skonstruowane. Zapycha się głowy tym młodym ludziom bzdurami, których nigdy nie będą w stanie wykorzystać, podobnie jak ja nie wykorzystuję na co dzień równań wielomianowych, tego, że kazano mi się nauczyć, że Warneńczyk zmarł w 1444 roku w bitwie pod Warną, ani tego, że beryl ma liczbę atomową 4. Już rozumiem, że moje pokolenie musiało, ale to obecne, które za pomocą kilku kliknięć jest sobie w stanie sprawdzić to wszystko w Internecie? Tu nawet nie chodzi o to, że nikt za bardzo nie wierzy w jakąkolwiek użyteczność tych nauczanych treści, ale przede wszystkim o nieocenioną, bezpowrotną stratę czasu, w którym można rozwijać inne treści na naprawdę wysokim poziomie i to takie, które będą w jakiś sposób kiedyś wykorzystane. My, nauczyciele powinniśmy uczyć logicznego myślenia, analizowania faktów, wyciągania wniosków, łączenia kropek, bo tego, choćbyś nie wiem jak chciała, w Internecie nie znajdziesz, bo nie będziesz wiedziała nawet, co wpisać. Programy powinny być poza tym, że kompletnie zmienione, to jeszcze bardziej elastyczne, lekcje powinny być głównie ćwiczeniami, stymulującymi nasze neurony, pobudzającymi wyobraźnię i kreatywność bardziej niż nudnymi wykładami, z których nawet jeśli coś wyniesiemy, to nie potrafimy tego wykorzystać w praktyce. To jest prawdziwy dramat, a najgorsze, że wiedzą to zarówno uczniowie, dla których jest to na pewno bardzo demotywujące, większość nauczycieli (a tych, którzy tego nie dostrzegają, to nie pozdrawiam) i daję głowę, że pewnie i ci wyżej też o tym wiedzą, ale nikt z tym nic nie robi i pewnie nasze dzieci, a potem i ich dzieci nadal będą musiały czytać nudne „Dziady”, co zniechęci ich tylko do czytania w ogóle.

No to poleciałeś, minister Czarnek nie byłby chyba z Ciebie zadowolony…

A ja nie jestem zadowolony z ministra Czarnka, więc na wielką miłość, czy nawet wzajemną sympatię raczej szans nie ma i jakoś nie spędza mi to snu z powiek. Swoją drogą, tak popularnego ministra edukacji jak Czarnek chyba jeszcze nie było. Nie tylko wygrywa jakieś może i niechlubne plebiscyty na człowieka roku, kojarzone z naczyniem do nalewania wody, ale żaden inny minister nie był tak rozpoznawalny, no powiedz sama, słyszałaś o Legutko, Hall czy nawet Kluzik-Rostkowskiej?

Ta ostatnia obiła mi się o uszy.

No widzisz, jedynie obiła Ci się o uszy. A Czarnek? To prawdziwa gwiazda, taki trochę celebryta się z niego robi, nie uważasz? Oby tylko nie patocelebryta.

No dobra, żeby nie było nazbyt poważnie, politycznie, religijnie i światopoglądowo proszę, abyś dokończył zdanie, które ja rozpocznę, ok?

Serio? Takie coś? Myślałem, że ma to znamiona poważnego wywiadu. Nie no, żarty sobie robię, spoko, pytaj, o co chcesz, w końcu płacisz mi za to…

Płacę?

No raczej, chyba nie sądzisz, że robię to wszystko za darmo. Bez przesady. Szanujmy się, dziewczyno. (śmiech)

Umawialiśmy się, że postawię Ci tylko dobrą kawę w zamian, no to zaczynajmy.
Kiedy zakładam słuchawki na uszy…

Odcinam się od rzeczywistości, zatapiam się w świecie brzmień, melodyjnie gibających nas elektronicznych dźwięków, choć nie tylko elektronicznych, bo słucham różnej muzyki, ale tak, dominuje elektronika. Tego właściwie nie da się opisać, ale myślę, że przeżył to chyba każdy. Ta chwilowa siurpryza powoduje przyjemne wibracje przechodzące stopniowo przez całe ciało, idealnie dopasowuje się do danej chwili, bo nie ma znaczenia, czy robię zakupy, jadę na rowerze albo idę przez miasto, otaczający mnie świat współgra ze słuchaną przeze mnie muzyką. To jest niesamowite. Resuscytacja uśpionego umysłu, kiedy rano budzisz się wśród ulubionych dźwięków, albo zasypiasz z nimi, ma dla mnie autentycznie charakter leczniczy. Uważam, że muzyka jest najwyższą formą sztuki, ale bardzo dużo zależy tu również od tego, w jaki sposób jej słuchamy i to, na czym, niestety również ma ogromne znaczenie, bo sprzęt zwłaszcza ten bardzo drogi naprawdę znacząco wpływa na odbiór dźwięków.


Zdecydowanie ciekawsze byłoby zrobienie zdjęcia jakiejś paryżance w berecie, pijącej sobie kawkę w jednej z tysięcy znajdujących się tam kawiarenek, rozumiesz mój punkt widzenia?


Talent czy praca?

Ale, że co? Mam coś wybrać?

Chodzi o to, czy uważasz, że biorąc pod uwagę swoje dokonania zarówno w kwestii fotografii, jak i tych zawodowych czy mniej zawodowych dziedzinach życia, to raczej u Ciebie kwestia talentu, czy może ciężkiej pracy?

To jest pytanie, które mogłabyś zadać jakiemuś wybitnemu fotografowi, uzdolnionemu muzykowi albo ponadprzeciętnemu twórcy filmów z milionem subskrybentów na YouTube, ale nie mi. Nie uważam, żebym osiągnął wiele w dziedzinie fotografii, po prostu bawię się światłem, kreuję kadry, nie ograniczam się do jednej formy, fotografuję właściwie wszystko i robię to głównie dla funu. Talent to mocne słowo i uważam, że trzeba mieć poważne fundamenty, by móc używać go w odniesieniu do swojej osoby. Talent to też forma szczęścia, pewnego daru, który otrzymujemy, a znając moje szczęście, to gdybym dostał rolę w filmie porno, to pewnie zagrałbym gościa, który akurat wychodzi do pracy. Myślę jednak, że pewne rzeczy faktycznie przychodzą mi łatwiej, nieskromnie powiem, że szybko się uczę i łapię nowe rzeczy, a to niektórzy mogą mylnie kojarzyć z talentem, bo potrzebuję mniej czasu na opanowanie jakichś zagadnień niż inni, ale dla mnie to nie talent. Czy ciężka praca? Chyba też nie, bardziej określiłbym ją jako konsekwentna i wytrwała. Nie pracuję ciężko, ale systematycznie, więc trudno mi cokolwiek wybrać. Poza tym, tak sobie teraz myślę, że to pytanie właściwie nigdy do końca nie ujawnia prawdy, bo przecież to, co zazwyczaj osiągamy, jest miksem tych dwóch pochodnych, zawsze mamy mniejsze lub większe podwaliny, które możemy określić jako talent i swój dołożony do tego wkład, który nazywamy pracą. Tak, myślę, że to właśnie jest dobra odpowiedź na Twoje pytanie.

No dobra, w końcu muszę zapytać, o co chodzi z tym „whoo hoo”?

Ej no, przecież była umowa, miało być bez pytań intymnych, nie tak się umawialiśmy! Już rozumiem pytanie o pierwszy stosunek, czy coś w tym stylu, ale Ty mnie pytasz o filozofię „whoo hoo”, wstydu nie masz! (śmiech) Nawet nie wiem, co mam Ci odpowiedzieć, ale może zacznę od genezy, bo podejrzewam, że 99 procent osób nie ma w ogóle pojęcia, o co właściwie w tym pytaniu chodzi. „Whoo hoo” to takie moje powiedzonko, którego (mam świadomość) nadużywam i stosuję je przy różnych, często nie do końca adekwatnych i wymagających tego sytuacjach. Jako że stało się to na tyle powszechne, jakoś do mnie przywarło i stało się nierozerwalną częścią mojej codziennej mowy. Nie ma w tym właściwie nic szczególnego, jedni używają zwrotu „motyla noga”, inni trochę mniej cenzuralnych słów, ja utożsamiany jestem z właśnie „whoo hoo”, a że brzmi to całkiem śpiewnie, nie planuję się z tym rozstawać. Mam nadzieję, że prostota odpowiedzi na to pytanie nie zawiodła Cię zbytnio?

Absolutnie nie czuję się zawiedziona, a Twoja odpowiedź wiele mi wyjaśniła.

Ufff, kamień z serca.

Jaki jest Twój sposób na stres? Co robisz by się wyluzować?

Z wyjątkiem twardych narkotyków? (śmiech) Odpowiedź na to pytanie jest u mnie od lat niezmienna, bo niezmiennie uważam, że najlepszym lekarstwem na stres jest natura. Kontakt z naturą ma moc uzdrawiającą, pisał o tym już pewien amerykański poeta, Henry Thoreau, który w swojej książce „Walden” opisuje, jak rezygnując z życia w mieście, przeprowadza się do małej chatki w lesie i żyje tam w zgodzie z naturą, jak zmienia się jego percepcja, nawyki i priorytety, jak bardzo zaczyna się wyciszać i dostrzegać rzeczy, na które wcześniej nie zwracał uwagi. Znam tę książkę doskonale, bo stanowiła trzon mojej pracy magisterskiej i powiem Ci, że to, o czym pisał, po latach znów nabrało nowego, choć właściwie starego znaczenia. Myślę, że książka ta stanowi też dobry fundament do współczesnej, tak popularnej przecież filozofii slow-life, ale też mindfulness. To tylko moje spostrzeżenie, które oczywiście łatwo zakwestionować, ale przecież nie można już poddać w wątpliwość tego, że spacer po lesie czy chociażby parku działa na nas w sposób zdecydowany, ładujemy akumulatory, wyciszamy się, relaksujemy – to akurat jest niezaprzeczalne. W Japonii jest nawet coś takiego, jak rytuał shinrin yoku, który polega na tym, że wszystkimi naszymi zmysłami powinniśmy zanurzyć się w przestrzeni leśnej, co znacząco wpływa na obniżenie poziom kortyzolu i sprawia, że odcinamy się na chwilę od otaczającej nas zewsząd technologii, do której nie do końca przywykliśmy jako ludzie z racji tego, jak szybko pędzi ona do przodu i nieustannie się zmienia. To nic innego jak powrót człowieka do korzeni, do jego naturalnego środowiska. Zgodnie z hipotezą biofilii potrzebujemy natury tak samo, jak powietrza. Nie musimy od razu przenosić się do lasu, ale wystarczy zwykły spacer kilka razy w tygodniu, otwarte szeroko okno, czy wycieczka rowerem za miasto i wierz mi, to naprawdę działa, nic tak nie czyści naszych głów. Trochę się chyba rozpędziłem z tym tematem, co? Sorry, ale tematyka ta jest mi szczególnie bliska i zgłębiam ją od lat.

No dobra, to skoro już wspomniałeś o rowerze, słyszałam, że jesteś nieźle wkręcony, dlaczego akurat rower? Wiem, że jeździsz też na motocyklu, czy to przypadkiem nie powinno dawać większego funu?

Rower to jeden z najbardziej zajebistych wynalazków, jakie dostała ludzkość, mówię to z pełną odpowiedzialnością. To pierwsza maszyna, jaką udało mi się opanować, która pozwalała i nadal pozwala mi pokonywać dziesiątki, setki kilometrów stosunkowo niewielkim nakładem sił. Przejechanie 80-100 km dziennie to właściwie żaden wyczyn, być może dla osób, które nigdy tyle nie przejechały, wydaje się to sporo, ale zapewniam Cię, że większość dałaby radę, oczywiście mając do dyspozycji cały dzień. W mniej niż 10 dni jesteś w stanie przejechać całą Polskę wzdłuż, czy to nie jest niesamowite? Zatrzymujesz się, gdzie chcesz, spędzasz czas na świeżym powietrzu, doświadczasz niesamowitych rzeczy, których nie jesteś w stanie poznać, jadąc np. samochodem. Rower prowadzi Cię przez miejsca, o których nawet nie miałaś pojęcia, że istnieją, bo właściwie wszędzie, gdzie możesz dostać się pieszo, możesz też dojechać rowerem. Dla mnie nie ma nic lepszego. A motocykl, no cóż, faktycznie jeździłem. Podkreślam, jeździłem. Mimo że nieskromnie napiszę, mam naprawdę piękny motocykl, to odkąd pojawiła się na świecie moja córka, jakoś nie miałem okazji nim wyjechać, więc stoi od lat w garażu. Nie dlatego, że jakoś bałem się o własne życie, nic z tych rzeczy, po prostu jakoś tak się złożyło, że nie było okazji. Może czas do niego wrócić?

Wróćmy jeszcze na chwilę do fotografii, bo zapomniałam Cię zapytać o coś, co jednak bardzo mnie interesuje, mianowicie czy Twoim zdaniem fotografia to prawdziwa forma sztuki?

Pytanie, co to w ogóle jest sztuka, zwłaszcza w obecnych czasach? Wielu krytyków ma problem ze stworzeniem właściwej definicji sztuki, bo ze względu na ciągle zmieniające się konwencje, nowe trendy, nurty, pojęcie to wydaje się być ciągle redefiniowane. Fotografia od samego początku jej powstania, a było to mniej więcej 200 lat temu, budziła kontrowersje czy w ogóle może być nazywana sztuką, co szczególnie nie podobało się malarzom, którzy do tej pory mieli, nie oszukujmy się, monopol na tworzenie sztuki wizualnej. Nie dziwię się, co mógł czuć taki malarz, który spędzał długie tygodnie, malując jakiś pejzaż, gdy widział, że można oddać podobnie wizualną treść za pomocą naciśnięcia spustu w jakiejś skrzynce? No wkurw murowany! Pewien francuski malarz, niejaki Paul Delaroche podczas spotkania Akademii Paryskiej, kiedy po raz pierwszy zobaczył, jak działa ówczesny aparat, wykrzyknął słynne: „Dziś umarło malarstwo!”. Lata mijały i mimo że początkowo fotografia była bardziej kojarzona z nauką i technologią niż z formą sztuki, to myślę, że przez te minione 200 lat zasłużyła, by jednak sztuką można ją było nazywać. A czy jest prawdziwą formą sztuki? Hmm, a co właściwie jest? Gdybym miał się jednak określić, to uważam, że jak najbardziej tak, bo za pomocą fotografii bardzo łatwo jest przecież manipulować, wpływać na odbiór postrzegania danego obrazu, wręcz bawić się emocjami odbiorcy, mącić mu w głowie, wprowadzać w błąd i dezorientować – a czy nie o to też w sztuce chodzi?

Kogo lub co chciałbyś najbardziej sfotografować?

Nie ma takiego kogoś, ani takiego czegoś. Wyobraź sobie, że jesteśmy w Paryżu, jest piękna jesień, dominują wszystkie odcienie czerwieni, jest akurat złota godzina, jakimś cudem ustawiliśmy nawet statyw w takim miejscu pod wieżą Eiffla, że kadr wydaje się być niezmącony przez tłumy, które przybyły tam w tym samym celu i nawet jeśli uda nam się zrobić wspaniałe, technicznie doskonałe zdjęcie, to dla mnie będzie ono raczej nudne, choćby przez fakt, że obiekt ten był sfotografowany już z każdej możliwej strony jakiś miliard razy. Uzyskujesz efekt cliche. Zdecydowanie ciekawsze byłoby zrobienie zdjęcia jakiejś paryżance w berecie, pijącej sobie kawkę w jednej z tysięcy znajdujących się tam kawiarenek, rozumiesz mój punkt widzenia? Podobnie zresztą jest z ludźmi. Oczywiście, że fajnie byłoby zrobić zdjęcie Lais Ribeiro albo Lily Aldridge, ale raczej w formie zaspokojenia ciekawości, bo zdecydowanie wolę robić zdjęcia, które bardziej czuję, które niosą coś za sobą, gdzie nawiązujesz pewną relację z fotografowaną osobą, albo strasz się ją uchwycić np. w tańcu na imprezie, kiedy nie pozuje, jest sobą, myślami oderwana od rzeczywistości – czy to nie wydaje Ci się bardziej autentyczne?

Oczywiście, że tak, ale nie chcesz chyba powiedzieć, że wszystkie zdjęcia zrobione w studio, z profesjonalnymi modelkami nie są prawdziwe i Ci się nie podobają?

Oczywiście, że nie! Uwielbiam takie zdjęcia. Często przeglądam różne magazyny właśnie głównie pod względem takich zdjęć i jestem ogromnym fanem takiej fotografii. Sam kiedyś spędzałem sporo czasu w studiu i przyznam, że bardzo mi tego brakuje.


fot. Abyss [www.pasjeszatana.pl]

Jak wyobrażasz sobie swoją emeryturę? Gdzie chciałbyś mieszkać? Co robić?

W Bieszczadach. Jakaś niewielka chatka, blisko natury, na spokojnie i bez ciśnienia, że cokolwiek jeszcze muszę. Dużo książek, dobry soundsystem, w kuchni wypasiony ekspres do kawy La Marzocco prosto z Florencji, koniecznie z zadaszonym gankiem, gdzie mógłbym siedzieć i patrzeć na góry, kiedy będzie padał deszcz, a tam akurat często leje. Chodziłbym z aparatem po lasach i łąkach i robił zdjęcia sowom. Wiesz, że w Bieszczadach można spotkać prawie wszystkie gatunki sów występujących w Polsce, łącznie z puchaczem, czyli największą sową w Europie? Kocham Bieszczady, na emeryturę byłyby idealne.

Co Ty masz z tymi sowami?

To najpiękniejsze zwierzęta na ziemi! Budzą zachwyt, są nieodgadnione, czasem wydaje mi się nawet, że baśniowe. Pomijając już fakt, że są po prostu piękne, niezwykle fotogeniczne i po prostu wizualnie zachwycające, nie bez przyczyny stały się alegorią mądrości, wiedzy, przenikliwości i erudycji. Bywają tajemnicze, bo w większości gatunków prowadzą nocny tryb życia i od zarania fascynowały człowieka. Sowę jako symbol odnajdujemy w wielu kulturach na całym świecie. W mitologii rzymskiej na przykład Minewra, czyli bogini sztuki, literatury i rzemiosła często była przedstawiana właśnie z sową. I jeśli zgłębisz nieco temat, czytając choćby „Noc Sów” Jacka Karczewskiego, dowiesz się, jak niesamowite są to ptaki. W ogóle organizowane są nawet takie specjalne eventy przez Stowarzyszenie Jestem na pTAK nazywane właśnie Nocami Sów, podczas pełni księżyca, w jedną z marcowych nocy, kiedy większość sów jest najbardziej aktywna. Można wiele dowiedzieć się na temat tych ptaków, zaczerpnąć wiedzy od fachowców, fotografów przyrody i ornitologów – naprawdę temat rzeka.

Nie brakowałoby Ci miasta? Rozrywek, które oferuje? Lubisz sztukę, w Bieszczadach pewnie trudniej wybrać się na koncert czy na wystawę, może wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma i szybko zatęskniłbyś za powrotem do aglomeracji?

Masz rację, trudno pogodzić jedno z drugim, jednak pytasz mnie, jak chciałbym spędzić emeryturę, więc odpowiadam. To oczywiście jeden z wariantów, równie dobrze czułbym się na przykład gdzieś w Andaluzji, bo nie przepadam za zimą, a jak wiadomo, w Bieszczadach są tylko dwie pory roku, a nie cztery, jak u nas: zima i przygotowanie do zimy. Mam więc świadomość, że życie, w dodatku na starość w bieszczadzkiej chatce na pewno do najłatwiejszych nie należy, ale pomarzyć sobie przecież mogę, prawda?

Czy możemy przez chwilę porozmawiać o muzyce, możesz coś więcej powiedzieć na ten temat? Wiem, że grywałeś na różnych imprezach i festiwalach w Polsce, ale nie tylko, możesz to trochę rozwinąć, co to za rodzaj muzyki? I dlaczego akurat ten?

Tak, to prawda, dla Ciebie to jest ta mniej znana strona mojej osoby, bo w akurat tym środowisku pewnie niewiele osób w ogóle może mnie z muzyką kojarzyć. I odwrotnie, w środowisku muzycznym, niewiele osób wie, czym zajmuję się poza właśnie muzyką, bo tam nie ma to właściwie większego znaczenia. To taka dziwna przeciwstawna zależność, jakby łączenie ze sobą dwóch totalnie różnych światów. No, ale po kolei, żeby choć trochę przybliżyć Ci, o co w tym wszystkim chodzi, bo jest to temat naprawdę rozległy i moglibyśmy rozmawiać o tym godzinami. Najpierw zacznę od samej muzyki, bo wydaje mi się, że to bardziej istotne niż moja rola w niej. Otóż, na przełomie lat 60-tych i 70-tych do indyjskiej prowincji Goa zaczęli licznie napływać hipisi z Europy i Stanów Zjednoczonych, którzy w poszukiwaniu wolności i szczęścia upodobali sobie właśnie to miejsce. Tam też zaczął powstawać nowy gatunek muzyczny, nazywany potocznie goa, który później, z biegiem lat ewaluował i przybrał nazwę psychdedelic trance, czerpiąc garściami z psychedelicznego rocka, wzbogacany dodatkowo nowym, elektronicznym brzmieniem, głównie za sprawą syntezatorów TB303 i charakterystycznym dla transu taktowaniem 4/4. Była to muzyka inna niż wszystkie, łączyła bowiem elementy elektroniki i muzyki rockowej. W latach 90-tych gatunek ten zrobił się nieco bardziej popularny w Europie, a tym samym trafił też do Polski, jednak określenie „nieco bardziej popularny” to spory eufemizm, bo to była wtedy naprawdę nisza. Jednak dosyć istotne jest to, że to nie tylko muzyka, a właściwie cała kultura, czy nawet ośmielę się powiedzieć pewnego rodzaju sposób na życie. Imprezy transowe wyróżniają się od innych w sposób zdecydowany, niesamowite fluorodekoracje, backdropy, którymi zajmują się specjalni artyści, dekoratorzy i powiem Ci, że dla samych tych dekoracji warto udać się na taką imprezę. Są chaishopy, czyli miejsca, gdzie możesz kupić wegejedzenie, najczęściej właśnie okraszone smakami pochodzącymi z odległej Azji, często można trafić na wykłady poświęcone najróżniejszym tematom, wielu uczestników tych imprez praktykuje jogę, zajmuje się ajurwedą, naprawdę nie sposób wszystkiego tego teraz przedstawić. Wracając jednak do mojej osoby, otóż miałem to szczęście, że kiedy muzyka elektroniczna zaczęła rozwijać się w Polsce, a było to jeszcze w latach 90-tych, środowisko zarówno artystów jak i uczestników imprez było bardzo hermetyczne. Wtedy też poznałem mnóstwo fajnych, zajawkowych ludzi, którzy organizowali pierwsze, często bardzo undergroundowe imprezy. Mówiąc undergroundowe, mam na myśli raczej kameralne, na małą skalę, bo coś takiego jak mainstream wtedy jeszcze chyba w ogóle nie istniało. Takie były początki i tak się wkręciłem, potem zacząłem kupować pierwsze płyty winylowe, pierwszy sprzęt i wraz ze znajomymi zaczęliśmy organizować pierwsze małe imprezy. Potem coraz większe i większe i tak to już poszło. To była i nadal jest wspaniała przygoda, dzięki temu poznałem mnóstwo fantastycznych osób, odwiedziłem przepiękne miejsca, fantastyczne festiwale, a nawet z sentymentu byłem dwa razy na Goa w Indiach, aby przeżyć na własnej skórze to, co przeżywali tam pionierzy tej muzyki. Dziś jestem już raczej weteranem, ale od czasu do czasu jeszcze można mnie usłyszeć na jakichś eventach klubowych czy festiwalach.


fot. Abyss [www.pasjeszatana.pl]
fot. Abyss [www.pasjeszatana.pl]
fot. Styropian [www.psytrance.pl]
fot. Styropian [www.psytrance.pl]

Niezła historia, widać, że wypowiedź ta jest mocno nacechowana emocjonalnie, musi to być ważny etap w Twoim życiu.

Jest. Zdecydowanie. Już Ci mówiłem, że uważam muzykę za najwyższą formę sztuki, przebija dla mnie malarstwo, film i oczywiście fotografię. To coś zostanie już ze mną na zawsze.

A jaki album wywarł na Tobie największe wrażenie w 2022 roku?

Na pewno Nordena – Continent, choć został wydany pod koniec 2021 roku, ja odkryłem go dopiero w 2022 i absolutnie się zakochałem! Maglowałem go już mnóstwo razy, ale te hipnotyczne, bardzo deepowe numery po prostu urywają dupę i to razem z kręgosłupem. Oczywiście, polecam też inne albumy, jak i projekty węgierskiego producenta, Tamasa Olejnika, bo koleś robi naprawdę konkretną muzę. Spróbuj! Ale to tak naprawdę kropla w morzu, bo tych albumów jest naprawdę wiele i żeby nie było, nie jest to album z pogranicza muzyki, o której wspominałem, udzielając odpowiedzi na poprzednie pytania, staram się nie ograniczać.

Sprawdzę na pewno, dzięki za polecenie. Obiecuję!

Mogę Ci polecić nieskończoną ilość dobrych, ponadczasowych dla mnie albumów, które zalegają w mojej prywatnej płytotece. Mówiłem Ci już, że oprócz streamingu, który oczywiście bardzo cenię i nie wyobrażam już sobie cofnięcia się do stanu sprzed, to bardzo też lubię i cenię sobie muzykę na płytach winylowych i CD. To trochę jak z książką, mimo że czytam głównie ebooki, to jednak książka na półce, to książka na półce. Jasne, że argumenty dotyczące ekologii, wygody w podróży zdecydowanie przebijają te, które idą za klasycznymi wersjami zarówno książek jak i płyt, jednak mam do nich ogromny sentyment. Wiesz, jestem boomerem, nie ma co tego ukrywać, bo nie ma nic gorszego niż boomer, który nie potrafi się do tego przyznać, trochę jak w kawałku Fisza „OK, Boomer”, mam nadzieję, że słuchałaś i to nie tylko tego numeru, ale całego albumu „Ballady i Protesty”. Jeśli nie, to bardzo, ale to bardzo polecam, zresztą uważam, że cała twórczość Fisza jest po prostu genialna. Ziomek wymiata.

Mimo różnicy wieku między nami, nie czuję jednak, byś był boomerem. Jesteś bardzo, jak to się mówi, na czasie. Ogarniasz nieźle współczesne trendy, nosisz bluzy z kapturem, air maxy, dobre oksy, modne czapki i plecaki. Bywasz na koncertach i imprezach klubowych pewnie częściej niż ja, prowadzisz bloga, masz konkretne konto na Insta i dobry kontakt z młodymi ludźmi, nie uważasz?

Fuck! Czyli jednak jest gorzej niż myślałem, wcześniej powiedziałem, że nie ma nic gorszego niż udawać boomera, a po tym, co powiedziałaś, wygląda na to, że właśnie tak robię (śmiech). Staram się być sobą bardziej niż podążać za modą czy współczesnymi trendami, wygoda jest dla mnie zdecydowanie ważniejsza niż bycie „na czasie”, zresztą zawsze chyba tak miałem, że nosiłem raczej to, w czym się dobrze czułem niż to, co mogło być odbierane jako modne. W ogóle nie interesuje się modą, ma dla mnie drugorzędne znaczenie. Oczywiście, z racji tego, że pracuję w szkole, siłą rzeczy i rozpędu widzę, jak zmieniają się trendy, ale pozostaje na to bierny. Mam świadomość swojego wieku i nie staram się odmładzać za wszelką cenę – oczywiście, że regularnie wstrzykuje sobie kolagen, wygładzam zmarszczki i używam kremu na cellulitis, ale to wszystko. A tak zupełnie serio, to wierz mi lub nie, ale nie chciałbym znów mieć 20 lat, mam to już za sobą, było spoko, ale wystarczy, cieszę się z tego, gdzie teraz jestem, z kim i korzystam z uroków, jakie życie daje boomerom (śmiech).

Brzmisz, jakbyś był szczęśliwy, nie narzekasz, jesteś pogodny i nie pamiętam, abyś kiedyś był w kiepskim humorze, to trochę takie niepolskie. Nie uważasz?

Wiesz co, uważam, że większość z tych, jak to nazwałaś, polskich przywar wysysamy z mlekiem matki, żyjemy w kraju, w którym, jak już Ci mówiłem, kultywuje się cierpienie, udrękę i żal. Brakuje nam słońca, luzu, przede wszystkim dystansu do świata, ale też siebie samych, więc wystarczy, że przejdziesz przez miasto uśmiechnięta i powiesz „dzień dobry” do kilku randomowych osób i już będziesz się wyróżniać i nie wpisywać w te utarte kanony Polaka-Ponuraka. Poza tym, uważam, że bardzo ważne w życiu są podróże, poznawanie nowych kultur, sztuki, kulinariów, mówienie w innych językach i zmienianie otoczenia. Nie znam nikogo, kto jest namiętnym podróżnikiem, podkreślam podróżnikiem, a nie turystą, bo wyraźnie trzeba to rozgraniczyć i jednocześnie jest homofobem, rasistą, pasywistą, czy w jakiś inny sposób nastawionym anty do życia. Naprawdę często wystarczy jedynie wyjechać poza nasze własne podwórko, aby przekonać się, że można inaczej, niekoniecznie lepiej, ale po prostu inaczej. Od razu zaznaczam też, że nie jestem polonofobem i nie traktuję wszystkiego, co polskie jako złe, ale uważam, że jest wiele wzorców, które fajnie byłoby przenieść na łono naszej ojczyzny ukochanej.

Co na przykład?

Zawsze z podziwem, ale też z pewnego rodzaju wzruszeniem patrzę, będąc za granicą na starszych ludzi, którzy mają właśnie ten wspomniany dystans do siebie i innych. Mimo podeszłego wieku korzystają z życia, piją rano espresso w pobliskiej kawiarni, podczas gdy emerytka w Polsce woli sobie kupić za tą cenę kilogram Woseby i parzyć ją sama w domu. Potrafią żartować, śmiać się z siebie i innych, często mają jakieś zainteresowania, nadal podróżują, zimą jeżdżą na nartach, spełniają marzenia, żyją po prostu. Wiem, że u nas powolutku, bardzo powolutku zaczyna się to zmieniać, ale jednak nadal stereotypem emeryta jest dziadek lub babcia, którzy siedzą w domu, ewentualnie w swoim ogródku, w niedzielę idą do kościoła, jako rozrywkę oglądają TVP i mają ten smutny przekąs na twarzy. Być może uogólniłem zbyt bardzo, ale każdy z nas zna osobę, która właśnie tak spędza starość, prawda?



Niestety coś w tym jest, co powiedziałeś.

No właśnie. Niestety, bo ja wiem, że to wszystko to ciągle pokłosie tamtych czasów, socjalizmu, PRLu, nawet lat wojny, ale to powinno się już dawno zmienić, mamy przecież też „nowe” pokolenie babć i dziadków, którzy powinni przełamać już ten smętny stereotyp.

Myślę, że powoli zbliżamy się do końca, chciałam Ci bardzo podziękować za udzielenie mi odpowiedzi na te wszystkie pytania, było to dla mnie bardzo ciekawe i zarazem pouczające.

Ja również dziękuję, bo mimo że nadal uważam, że nic odkrywczego nie powiedziałem, to jednak miło się rozmawiało. Czy będę mógł wykorzystać Twoją pracę i zamieścić ją również na swoim blogu?

Nie widzę przeciwskazań, a nawet będzie mi bardzo miło. Jeszcze raz bardzo Ci dziękuję, mam nadzieję, że dasz się jeszcze kiedyś namówić na coś podobnego?

Pewnie, dzięki wielkie. Peace!


Close Menu