Wild, wild East
IDEA
W tym roku pomysł na wakacje pojawił się, zanim jeszcze pojawił się Wielki Fistach (nasz busik). Postanowiliśmy zjechać wschodnią ścianą naszego kraju – początek miał mieć miejsce na Mazurach, a finisz w Bieszczadach. Po drodze mieliśmy zjechać Podlasie, Lubelszczyznę, Zamojszczyznę, Roztocze i może zahaczyć o Beskid Niski. Plan, jak widać, dosyć ambitny. W większości, a może nawet w każdym z tych regionów geograficznych już byłem, ale nie całą rodzinką, a przede wszystkim nie z córką, a właśnie o to chodziło, by pokazać jej to, co kiedyś tak bardzo zachwyciło mnie. Po wielu godzinach planowania trasy, obliczania, bilansowania i podsumowywania plusów i minusów, ostatecznie doszliśmy do wniosku, że zmodyfikujemy nasz pomysł. Założona przez nas pierwotnie trasa, mimo że faktycznie jest do zrobienia, sprawiłaby, że większość czasu spędzilibyśmy w drodze, która, jak wiadomo, miała poniekąd być celem. Uznaliśmy, że fajnie będzie spędzić przynajmniej parę dni gdzieś na miejscu, a nie głównie w aucie i dlatego w ostatecznym rozrachunku zdecydowaliśmy, że rozpoczniemy w połowie, czyli gdzieś w okolicach Sandomierza, a północną część zostawimy sobie na kiedy indziej.
Rybnik – Sandomierz – Roztocze – Zamość – Przemyśl – Bieszczady – Beskid Niski – Rybnik
Planu tak naprawdę nie było, wiedzieliśmy tylko, że będziemy zjeżdżać w dół, tzn. na południe, a cała reszta miała być jedną wielką przygodą. Jak nam się gdzieś spodoba, to zostajemy na dłużej, jak jakaś miejscówka nam nie przypadnie do gustu, to jedziemy dalej, totalnie bez napinki. Plan zakładał jednak, że wszystkie noce spędzamy w busie, nocujemy albo na dziko albo na polach kempingowych i dobrze się bawimy.
PAKOWANIE
Nie mamy typowego kampera, tzn. takiego domu na kółkach, bo w sumie też nigdy takiego mieć nie chcieliśmy. Są dużo wolniejsze, bardziej toporne, zajmują więcej miejsca, opłaty na polach kempingowych są za nie dużo większe, ale przede wszystkim samochody takie nie mają zastosowania na co dzień. Mieliśmy natomiast ze sobą 4-letnią córkę, która musiała mieć nie tylko ubrania na każdą ewentualność, bo mogło przecież padać przez 2 tygodnie, ale też mnóstwo zabawek, kolorowanek, naklejek i innych rzeczy, które nawet nie przychodzą Wam do głowy. Dodatkowo, jakieś fotele do siedzenia, stoliki (tak, mieliśmy dwa), mały grill, hamaki, mnóstwo szpejów typu: toporek, noże, sprzęt fotograficzny, statywy, ładowarki, powerbanki i inne. Zanim ktoś popuka się w głowę i zapyta, po co, odpowiem od razu: bo tak! Każdy zabiera to, co uważa za słuszne – to, co sprawia mu radość i to, z czym czuje się dobrze. Dla jednego będzie to pokaźna kosmetyczna, dla kogoś innego gitara, a jeszcze ktoś trzeci zabierze ze sobą psa i 50-ciokilogramowy worek z karmą. Można? Można! Oczywiście, że mieliśmy ze sobą sporo rzeczy, które się nie przydały, ale ta podróż była też miedzy innymi właśnie po to, aby to zweryfikować.
TAK DOKŁADNIE WYGLĄDAŁA NASZA PODRÓŻ:
(mimo że pokazuje ok. 1200 km, to tak naprawdę zrobiliśmy grubo ponad 1400 km)
SANDOMIERZ
Zaczęliśmy od Sandomierza – miasta, które zawsze gdzieś miałem z tyłu głowy jako to, do którego na pewno muszę kiedyś zawitać. Nie zawiodło ani trochę. Historia tego miasta sięga ponad tysiąca lat wstecz, co czyni je bogatym w zabytki, architekturę i kulturę. Główną atrakcją Sandomierza jest malownicze Stare Miasto, położone na wzgórzu, skąd rozciąga się piękny widok na Wisłę i okoliczne pagórki. W samym sercu Starego Miasta znajduje się rynek, otoczony kamienicami o renesansowych i barokowych fasadach. Na rynku warto zwrócić uwagę na ratusz, który jest jednym z najstarszych w Polsce. Wokół rynku rozciągają się urocze uliczki i zaułki, które zachęcają do spacerów i odkrywania zakątków pełnych historii. Oprócz zabytków, Sandomierz oferuje wiele urokliwych kawiarni, restauracji oraz miejsc, gdzie można skosztować regionalnych potraw. Tradycyjna kuchnia sandomierska opiera się na lokalnych produktach takich, jak: ryby z Wisły, miody, czy różnego rodzaju sery.
Zatrzymaliśmy się na kempingu Browarnym, który uważam za jeden z najbardziej urokliwych ze wszystkich, na jakich do tej pory przyszło mi nocować. Jego wyjątkowość to nie tylko piękny, zadbany teren wśród drzew i zieleni, możliwość wykąpania się w basenie, ale przede wszystkim jeden fakt – mimo odczucia, że jesteśmy gdzieś z dala od cywilizacji, to na rynek jest zaledwie kilkanaście metrów po schodach tuż obok pięknej winiarni, należącej do Winnicy Sandomierskiej.
A co robić w Sandomierzu? Hmmm, atrakcji jest sporo, my z 4-letnią córką byliśmy zmuszeni trochę dostosować „program” pod nią, ale i tak było naprawdę super. Z kulinariów na pewno warto zjeść kultową, sandomierską zapiekankę, wypić sandomierski cydr, albo jedno z wielu kraftowych piw na przykład w Lapidarium, a zwolennicy tradycyjnego jedzenia mogą zjeść pizzę w Kosie Ostrej i na pewno nie będą zawiedzeni. Najlepszą jednak restauracją (według Kasi) są 2 Okna, które znajdują się na rynku i oferują spory wybór włoskich smaków, jak chociażby gnocchi, ravioli, penne, ale też sałatki i pyszne kanapki. Można tu też wybrać się popływać kajakiem, rowerkiem wodnym albo nawet motorówką po zatoce przy Wiśle, albo jak ktoś ma ochotę poczuć się jak w filmie Rejs, można wsiąść na statek i popłynąć z emerytami wzdłuż Wisły. My nie skorzystaliśmy, ale wyglądało to naprawdę osobliwie. Skorzystaliśmy natomiast z wizyty w niesamowitym miejscu, jakim niewątpliwie jest Akademia Ziołowa Marcina z Urzędowa, czyli jedyna w Polsce interaktywna wystawa o magicznej mocy ziół, eliksirów, grzybów i mikstur. Sam Marcin z Urzędowa był postacią niezwykłą: lekarz, zielarz, ksiądz naukowiec, badacz, ale chyba przede wszystkim botanik, który jest autorem „Herbarza polskiego” – dzieła, które po ponad 400 latach nie straciło na aktualności. Dawno nie byłem w tak fantastycznym, a zarazem dziwnym miejscu – mnóstwo tam pomieszczeń, tajemnic, szaf pełnych trunków tylko dla dorosłych, grzybów halucynogennych, ale można znaleźć też magiczny las, który z pewności przypadnie do gustu najmłodszym – Zojka była zachwycona.
Muszę też wspomnieć o fajnej sytuacji, jakiej doświadczyliśmy w Sandomierzu, chociaż właściwie to takich sytuacji i fajnych ludzi na tym wyjeździe było mnóstwo. Otóż, jako że Sandomierz był pierwszym miastem, do którego zawitaliśmy, postanowiłem, że muszę kupić jakiś notes, albo zwykły zeszyt, w którym będę zapisywał jakieś ciekawe fakty z wyjazdu, by móc później do nich wrócić. Moja córka podsumowała to tak, że spisuję nasze przygody. Okazało się jednak, że nie jest to takie proste, bo w okolicach rynku nigdzie nie można było dostać zeszytu, postanowiłem wejść do kilku sklepów, galerii i zapytać, ale nikt nie potrafił wskazać mi miejsca, gdzie mógłbym kupić zeszyt. W końcu, w jednej z galerii przypadkowy pan powiedział, że zeszytu nie ma, ale mógłbym spróbować na poczcie, jednak on kiedyś sam miał podobny problem i wraz z kilkoma znajomymi postanowił napisać książkę, która nosi tytuł „Książka do pisania”. Znajdziemy w niej wybór fotografii dawnego Sandomierza oraz tekstów autorstwa Jarosława Iwaszkiewicza, Wiesława Myśliwskiego, Stefana Żeromskiego, Anny Kamieńskiej, Mirona Białoszewskiego. Oczywiście, podarował mi ją, choć nie mogłem przyjąć jej w prezencie. Chodzi tu jednak o zderzenie losu i to, że trafiłem na gościa, który kiedyś coś takiego współtworzył. Niesamowite.
ROZTOCZE ⏩ ZAMOŚĆ ⏩ PRZEMYŚL
W drodze na Roztocze przejechaliśmy przez Góry Pieprzowe, które mimo że nie są spektakularne jeśli o wysokość chodzi, to jednak są naprawdę urocze. Oczywiście, zahaczyliśmy też o Winnicę Sandomierską, którą wcześniej w winiarni w Sandomierzu poleciła nam Pani Monika, żeby zakupić testowane wcześniej PetNat. Potem już kierowaliśmy się w stronę Roztocza, a ściślej pisząc miejscowości Zwierzyniec. Po dotarciu na miejsce, które (jak zapewniałem) powinno być ciche, spokojne i wyludnione, zastała nas niezła niespodzianka, bo okazało się, że pole kempingowe pęka w szwach i to w dodatku przez jakichś harley’owców, punków, metali i innych, nie żeby mi to jakoś specjalnie przeszkadzało, ale przyznam, że zdziwiła mnie ta sytuacja. Okazało się, że w weekend odbywała się tam dwudniowa impreza muzyczna – Rockowisko, którą grupka pasjonatów muzyki rockowej organizuje od 2015 roku na terenie Parku Środowiskowego. Ogólnie była mega kulturka, ale śmiesznie wyglądała Zojka jeżdżąca na swoim rowerku pośród tych wszystkich ludzi poubieranych na czarno, w ciężkich glanach na nogach. W niedzielę wszyscy zaczęli wracać do domu, a w poniedziałek zostaliśmy na ogromnym polu kempingowym właściwie sami. Roztocze jest piękne, pisałem już o tym, kiedy podróżowałem po nim na rowerze, ale w takie miejsca zawsze dobrze się wraca. Oczywiście, będąc na Roztoczu trzeba wybrać się na kajaki, my zdecydowaliśmy się na spłynięcie Wieprzem i była to dla mnie chyba jedna z lepszych atrakcji podczas całego wyjazdu. Córka dała radę, a jakby tego było mało, to jeszcze tego samego dnia wypożyczyliśmy rowery u Pana Rysia (którego bardzo pozdrawiam) i wybraliśmy się na przejażdżkę po Roztoczańskim Parku Narodowym. Naprawdę 10/10. Na koniec, muszę jeszcze tylko nadmienić, że pięknie było wykapać się też w stawach Echo w upalny dzień wśród kaczek, perkozów, kurek wodnych, ale także pasących się na groblach i chętnie zażywających kąpieli koników polskich. Te niewielkie zwierzęta o charakterystycznym, popielatym umaszczeniu z czarną pręgą na grzbiecie, są potomkami wymarłej rasy leśnego konia tarpana.
Po kilku pięknych dniach spędzonych na Roztoczu postanowiliśmy udać się do Zamościa, mimo że początkowo planowaliśmy Łańcut, to jednak sporo ludzi polecało właśnie to miasto, więc zmieniliśmy plany. W drodze do zaliczyliśmy jeszcze Zagrodę Guciów, a po południu zajechaliśmy właśnie do Zamościa. Pole campingowe trochę późny PRL, ale było to dla nas bez znaczenia. Nie bez znaczenia jednak była plaga komarów, która pogryzła nas za wszystkie czasy, nigdy wcześniej, ani jak się okaże później, nie trafiliśmy na tak wygłodniałe bestie jak w Zamościu. Samo miasto też jakoś szczególnie wrażenia na mnie nie zrobiło, niby spoko, ale jednak bardziej nie będę już wracał w te rejony. W ogóle zauważyłem, że rynek miasta, na którym znajdują się drzewa jakoś bardziej mnie przekonuje, tak było chociażby w Sandomierzu i Przemyślu, do którego zdecydowaliśmy się pojechać już następnego dnia. I była to bardzo dobra decyzja, bo Przemyśl to miasto z ponad 1000-letnią historią, co czyni go jednym z najstarszych miast w Polsce. To miejsce, które przez wieki było świadkiem wielu wydarzeń i zmagań, a jego architektura i zabytki są tego doskonałym przykładem. Położenie miasta w malowniczych okolicach Beskidu Niskiego i Bieszczadów sprawia, że Przemyśl oferuje wspaniałe możliwości aktywnego wypoczynku na łonie natury. Miłośnicy pieszych wędrówek, rowerzyści i entuzjaści przyrody znajdą tu wiele szlaków i tras do odkrycia. Na uwagę zasługuje też fakt, że stacjonowaliśmy właściwie na parkingu (pod wyciągiem narciarskim) położonym kilkaset metrów od rynku, a mimo to czuliśmy się jak na odludziu – potwierdza to chociażby fakt, że rano, kiedy otwarliśmy auto, przywitał nas bocian spacerujący po łące.
BIESZCZADY ⏩ BESKID NISKI
Na sam koniec zostawiliśmy sobie nasze ukochane Bieszczady i Beskid Niski. Zdecydowaliśmy się na nocleg w Ustrzykach Górnych na polu namiotowym, gdzie nie ukrywajmy, czuliśmy się trochę jak u siebie w domu. Trochę poczilowaliśmy, odwiedziliśmy Wetlinę, zaliczyliśmy pyszny obiad w Chacie Wędrowca i równie dobrą kawę w Trzynastce (napiszę o tym jeszcze osobnego posta), moja córka zdobyła na własnych nogach Tarnicę, a potem zeszła do Ustrzyk Szerokim Wierchem, napiliśmy się piwka i cydru z Ursa Maior, pokąpaliśmy się na golasa w rzece, spotkaliśmy Pana Koralika, rodzinkę dzików i małego liska – pięknie było! Potem pojechaliśmy jeszcze na fajne, hipisowskie pole do Cisnej, gdzie każdego wieczoru dzieci gromadziły się przy ognisku, aby wysłuchać bieszczadzkich legend, które opowiadał pewien zakapior. Ostatnim punktem była Krynica, gdzie złapała nas pierwsza, ale za to konkretna ulewa, a historię z podwiezieniem nas na stopa do miasta będę wspominał chyba do końca życia.
Co tu dużo podsumowywać. Były to moje najlepsze wakacje. Nieważne, że odwiedziłem ponad 40 krajów, na 3 różnych kontynentach – te były dla mnie wyjątkowe. Mnóstwo poznanych, fajnych ludzi, niezliczona ilość przygód, tysiąc pokonanych kilometrów, do tego właściwie cały czas na świeżym powietrzu. Mega! Na Roztoczu spotkaliśmy fajną parkę, która również przyjechała pod namiot i rozmawiając ze sobą, zapamiętałem coś, co głęboko wryło się w moje zwoje mózgowe. Mianowicie powiedzieli coś takiego, że wakacje w hotelu to jednak inna bajka, bo takie pod namiotem nie są może wcale dużo tańsze, ale jednak w hotelu zamyka się za sobą drzwi i tyle, a na kempingu żyje się wspólnie: gotuje, je, siedzi, korzysta z toalety itd., jedynie spać chodzi się osobno. I niby jest to oczywiste, ale jednak ma to dla mnie jakąś głębię, z którą trudno mi się nie zgodzić.
- MIEJSCE: Sandomierz
POLE CAMPINGOWE: Browarny ( LINK ) - MIEJSCE: Zwierzyniec (Roztocze)
POLE CAMPINGOWE: Echo ( LINK ) - MIEJSCE: Zamość
POLE CAMPINGOWE: Duet ( LINK ) - MIEJSCE: Przemyśl
POLE CAMPINGOWE: Kamper Park ( LINK ) - MIEJSCE: Ustrzyki Górne
POLE CAMPINGOWE: Pole Namiotowe ( LINK ) - MIEJSCE: Cisna
POLE CAMPINGOWE: Tramp ( LINK ) - MIEJSCE: Krynica Zdrój
POLE CAMPINGOWE: Camper Park ( LINK )