Vien

Wiedeń jest pięknym miastem, znanym z muzyki, secesyjnych kamieniczek, pałaców, muzeów, kawiarni, tortu Sachera, fiakrów, Hiszpańskiej Szkoły Jazdy, porcelany z Augarten…
I o tym akurat wie każdy.

Robiąca niezłe wrażenie oferta imprez kulturalnych, atrakcje turystyczne na przyzwoitym poziomie, bez zbędnego kiczu i tandety oraz specyficzny nastrój wiedeńskich kawiarenek i lokali Heuriger powodują, że Wiedeń jest miastem, do którego miło się wraca. Naprawdę miło. Osobiście nie przepadam za jakimikolwiek formami zwiedzania, chodzenia według planu od punku A do punku C przez punkt B. Nuda. Zostawiam to sobie na czasy, kiedy na wycieczki będę jeździł jako członek Emeryckiego Towarzystwa Turystycznego, a póki co zwiedzanie sobie odpuszczam. Oczywiście nie jestem totalnym ignorantem w tej dziedzinie i chętnie zwiedzę ciekawą wystawę, ekspozycję w muzeum czy nawet przejdę się szlakiem kościołów gotyckich, ale całodzienne chodzenie za przewodnikiem wraz z innymi uczestnikami wycieczki raczej sobie podaruję. Podobnie było i tym razem.

We Wiedniu miałem okazję być już kilka razy w życiu, więc tym razem postanowiłem pochodzić trochę innymi ścieżkami niż nakazują przewodniki turystyczne. Pochodzić trochę bez celu, Wypić dobrą kawę, siedząc w przytulnej kawiarence z książką w ręku. Poszwendać się bez celu po ulicach, którymi kiedyś przechadzał się sam Sigmund Freud, myśląc nad koncepcją „Trzech rozpraw z teorii seksualnej”, albo niejaki Gustav Klimt, kiedy nie marzył nawet, że kiedyś zostanie jednym z najwybitniejszych przedstawicieli secesji, a jego obrazy będą przyciągały tłumy (w tym mnie, bo wystawy z jego obrazami darować sobie przecież nie mogłem). Także tym razem pominąłem celowo spacer po ogrodach przy Pałacu Schönbrunn, odpuściłem sobie pstrykanie fotek przy Parlamencie i Hofburg, na rzecz słodkiego nic-nie-robienia. I bardzo dobrze zrobiłem.