Tam, gdzie słońce się nie spieszy

✓ Ten kolor nie istnieje w palecie Pantone – to edycja „życie na wsi”.

Kiedy kilka lat temu pojechałem porobić z córeczką zdjęcia w rzepaku, nie miałem jeszcze pojęcia, że przerodzi się to w cykl, który będę starał się praktykować przez kolejne lata. Miały to być zdjęcia zwyczajne, szybkie, bo z rocznym dzieckiem trudno o kilkugodzinną sesję z pięknymi, żółtymi kwiatami w tle. Zdjęcie, o którym dziś piszę, powstało przez zupełny przypadek i miało być tylko kolejną relacją na Instastory, pokazującą, jak idziemy sobie za rękę, odwróceni w stronę zachodzącego słońca. Celowo też zdecydowałem się właśnie na taką, a nie inną formę, bo chciałem, aby twarz Zojki nie była widoczna w social mediach. Jednak, kiedy wieczorem, na spokojnie w domu zasiadłem do postprodukcji, jakoś ujęło mnie to zdjęcie i to na tyle, że przez długi czas nie mogłem przestać koncypować, co z tym dalej zrobić. I wymyśliłem sobie, że pięknie byłoby przerodzić to w cykl i robić sobie takie zdjęcie każdego roku, aż do czasu, kiedy Zoja skończy 18 lat, a może nawet i dłużej. Obserwować to, jak się zmienia, rośnie, dorasta, podczas gdy ja będę robił się coraz starszy. Niezmienna pozostanie jedynie otaczająca nas, budząca się wiosną do życia natura, tryskające soczystą żółcią, kwitnące kwiaty rzepaku, no i to zachodzące słońce w tyle. Droga, po której idziemy również może być interpretowana jako symbol upływającego czasu, nieodwracalnego przemijania niektórych rzeczy, ale i zmierzania w pewnym celu. Może się to udać, tak wtedy pomyślałem…

Czas to dziwny twór. Ledwie człowiek mrugnie, a tu już kolejny maj (albo raczej early spring, bo przecież wszystko kwitnie, jakby ktoś odpalił przyspieszony timelapse życia). Rzepak buchnął żółcią z zaskoczenia – jak zawsze, z rozmachem i totalnym disregard’em dla ludzkiego kalendarza. A ja – jak co roku – znowu się w tym odnajduję. Z aparatem przewieszonym przez ramię, z córką za rękę i z sercem pełnym jakiegoś dziwnie znajomego wzruszenia.

To już szósty kadr z cyklu, który przecież miał być tylko przypadkowym ujęciem do Instastory. Szóste zdjęcie z tej samej perspektywy, a jednak za każdym razem wszystko jest inne. Inna ona – starsza, bardziej samodzielna, coraz częściej z własnym zdaniem („Tato, ale nie chcę stać w błocie, serio, fu!”). Inny ja – nieco bardziej siwy, ale za to jeszcze bardziej obecny. Inna sceneria – tym razem nie Racibórz, nie wiejski klasyk, a zupełnie nowy spot, odkryty przypadkiem, gdzieś między jednym a drugim zakrętem życia.

Tym razem obeszło się bez błota i niepogody. Niedzielny, wczesny poranek przywitał nas chmurkami leniwie rozciągniętymi na pastelowym niebie, delikatnym chłodem i światłem, które mogłoby robić za softbox stworzony ręką samej natury. Takie cinematic, miękkie, rozproszone przez wiosenną mgiełkę i delikatnie filtrujące przez łan rzepaku. To właśnie ono zrobiło robotę. Bo w fotografii – wiecie – można mieć wszystko: najdroższy sprzęt, najlepszy kadr, idealną stylówę, ale bez światła… No cóż, zostaje tylko JPEG bez duszy. Idealny golden hour? No prawie – bo było raczej soft light o poranku, czyli dream setup dla każdego fotografa, który nie musi walczyć z ostrym słońcem ani dramatycznymi kontrastami. Słońce dopiero nieśmiało wschodziło nad horyzontem, a rzepak łagodnie kołysał się na lekkim wietrze, jakby sam chciał wziąć udział w tej naszej małej sesji. Wszystko się zgrało – pogoda, nastroje, tempo. Bez stresu, bez pośpiechu, totalny flow.

Było słonecznie. Było miło. Była logistyka godna wyprawy na Grenlandię (serio, ta torba ze sprzętem waży chyba więcej niż moje postanowienia noworoczne). Ale było też coś więcej – było światło.

Zrobiliśmy to szybko, konkretnie. Z doświadczeniem w plecaku i radością, która przyszła, zanim jeszcze kliknąłem pierwszy raz migawką. Zojka tym razem bardziej partnerka w projekcie niż modelka – doradzała, ustawiała się sama, nawet zapytała, czy potem wrzucimy coś na story. I wiecie co? To jest piękne, że ten cykl, który kiedyś wymyśliłem z potrzeby zatrzymania czasu, teraz staje się naszym wspólnym rytuałem. Takim small but meaningful, jak pierwsza kawa o poranku, czy wspólny śmiech przy śniadaniu.

Nie wiem, ile tych zdjęć jeszcze przed nami. Może osiem, może osiemnaście, a może w którymś roku po prostu zapomnimy. Ale dziś, tu i teraz, wiem jedno – ten moment był ważny. I zostanie.

Jak zawsze – ogromne thanks dla Kasi, która znów dzielnie towarzyszyła z boku, uzbrojona w cierpliwość i powerbank do lampy. Dzięki, że znosisz moje fotograficzne jazdy, nawet kiedy po kolana w błocie )choć tym razem obyło się bez) i ze zmarzniętymi rękoma próbującymi wcisnąć spust migawki.

Do zobaczenia za rok! W tym samym kadrze. Albo w zupełnie nowym.

Peace!