Suwalszczyzna


Suwalszczyzna. Północna czułość i południowy spokój ducha

Nie planowaliśmy tego. Przynajmniej nie w taki sposób. Ale jak wiadomo, pogoda to najpotężniejszy dramaturg w teatrze podróży – w jednej chwili zmienia nasz misternie utkany plan w szkic ołówkiem, który deszcz bezceremonialnie rozmywa.

Zaczęło się od deszczu. Długo zapowiadanego, w pełni lipcowego, a mimo to nieubłaganie skutecznego. Kapitulując przed naturą, zdecydowaliśmy się na tymczasową rezygnację z campervana i postawiliśmy na klasykę gatunku: nocleg pod dachem. Traf chciał, że padło na Bryzgiel – wioskę o nazwie brzmiącej jak mickiewiczowska inkantacja, położoną tuż nad Jeziorem Wigry.

Ofertę znalazłem, jak na człowieka XXI wieku przystało, na OLX-ie. Pan Stasiu. Brzmiało swojsko, ale to, co nas tam spotkało, przerosło najambitniejsze oczekiwania podróżniczego serca. Gospodarz nie tylko okazał się człowiekiem gościnnym w sposób wręcz antyczny, ale i człowiekiem duszą. Pan Stasio okazał się nie tylko gospodarzem z krwi i kości, ale również mistrzem lokalnych tradycji kulinarnych. Trafiliśmy akurat na dzień pieczenia sękacza – a on, bez cienia pośpiechu, pozwolił nam przyjrzeć się całemu rytuałowi. Proces był niemal hipnotyczny: żar ognia, obracające się ciasto i zapach, który unosił się w powietrzu jak wspomnienie dzieciństwa. Rytmiczne polewanie warstw, złocenie się powierzchni, pękanie pęcherzyków – czy trafiłbym na coś takiego, będąc na wakacjach all inclusive? Nie sądzę.



Dzikość pierwotna i poetyka pustki

Suwalszczyzna nie przypomina żadnego innego regionu Polski. Jest w niej coś z Finlandii i coś z Podlasia, coś z arktycznego pustkowia i coś z bieszczadzkiej zadumy. Ale jest też coś, czego nie da się przetłumaczyć – dzikość, która nie jest dzikością przerażającą, ale raczej pierwotną, nienaruszoną. Natura nie została tu jeszcze wyparta przez architekturę prestiżu czy sezonowe lunaparki.

Największe zaskoczenie? Brak turystów. Albo raczej ich nieinwazyjna obecność. Tu nikt nie wymachuje selfie stickiem, nikt nie biegnie do punktu widokowego, by „odhaczyć” kadr. Tu się jest. Tu się milczy. Tu się oddycha.

Wigierski Park Narodowy objęliśmy naszym ulubionym rytuałem – okrążeniem na rowerach. Trasa dookoła jeziora Wigry to nie tylko szlak fizyczny, ale i emocjonalny. Jedziesz – i co chwilę zatrzymujesz się, bo światło zmienia się jak w teatrze, kadry układają się w niekończący się storyboard, a pejzaże mówią do ciebie w języku ciszy.


Rosochaty Róg i inne zjawiska estetyczne

Nie sposób pominąć mijanych wiosek, które przypominają raczej plenery do filmu o utraconym Edenie niż współczesną wieś. Najbardziej zapadł mi w pamięć Rosochaty Róg – nazwa jak z literatury fantasy, miejsce jak z ilustrowanego katalogu fotograficznego Leica. Drewniane płoty, podwórka z melancholią, dachy spłowiałe od słońca i wiatr, który szepcze o przemijaniu.

Fotografia? Obowiązkowa. W takich miejscach nie robi się zdjęć – zdjęcia robią się same. Trzeba tylko być, mieć aparat pod ręką i nie przeszkadzać rzeczywistości w układaniu się w kompozycję.

I bociany. Tyle bocianów jeszcze nie widziałem. Setki, tysiące, niczym żywe symbole białoczerwonego pastoralizmu. Stały na dachach, chodziły po łąkach, krążyły nad naszymi głowami. Dla naszej córki była to ornitologiczna uczta – a i my zaczęliśmy, pod wpływem lokalnych opowieści, mówić o nich czule: Wojtki. Tradycja nakazuje. Ba, po powrocie zakupiliśmy sobie nawet monokulary, żeby mieć je zawsze pod ręką i móc obserwować naturę.


Miętus transcendentalny i muzeum, które się pamięta

Po całym dniu pedałowania należała się nagroda. Trafiliśmy do restauracji Wigraszek, miejsca tak niepozornego, że wielu przejeżdża pewnie obok bez zatrzymania. Błąd. Wnętrze skromne, ceny zaskakująco rozsądne, ale to, co trafia na talerz – kulinarna epifania. Największe wrażenie zrobił na nas (tzn. mojej Kasi i Zojce, bo ja średnio lubię ryby) miętus – lokalny przysmak, podany z prostotą, ale finezją. Delikatny, niemal kremowy, rozpływał się w ustach jak ostatnie zdanie dobrze napisanej książki.

Kultura? Oczywiście. Muzeum Wigier zachwyca nie tylko jakością ekspozycji, ale też oprawą multimedialną. Wciągające, edukacyjne, miejscami nawet kontemplacyjne. Dodatkową atrakcją była czasowa wystawa fotografii Piotra Malczewskiego – kadry z pogranicza reportażu i metafizyki. Zdjęcia, które nie tylko przedstawiają, ale i zadają pytania. Fotografia jako forma dialogu z krajobrazem – tak lubię najbardziej.


Odkrycie sezonu – sielskość skryta wśród jeziornych głębin

Suwalszczyzna nie krzyczy. Nie epatuje. Nie domaga się uwagi. A jednak zostaje z człowiekiem długo – jak nuta, która wybrzmiewa jeszcze długo po zakończeniu koncertu.

Z wszystkich odwiedzonych podczas tej wyprawy regionów, to właśnie tutaj odczuliśmy największy spokój, najgłębszy oddech, najbardziej kojące światło. Można tu przyjechać na chwilę, a zostać na zawsze. Albo przynajmniej mentalnie: wracać myślami w chwilach, gdy świat staje się zbyt głośny.

Campervan został gdzieś poza kadrem tej podróży. A jednak to tutaj – wśród mokrych drzew i ciszy – zaczęło się coś głębszego. Może to właśnie deszcz podsunął nam jej pierwszy prawdziwy akapit?

PS. Suwalszczyzna pachnie sianem, brzęczy od trzmieli i mieni się czerwienią maków, jakby lato wylało się tu z wiadra. Łąki nie są tu tłem – są główną narracją. A bociany? Są tak wszechobecne, że człowiek zaczyna się zastanawiać, kto tu naprawdę jest gościem.

PS2. Jagodzianki. Polecone przez znajomą, trafiliśmy na nie przypadkiem, objeżdżając jedno z jezior. Miejsce wyglądało zupełnie niepozornie – plastikowe stoliki, skromna witryna, zero pretensji. Ale jagodzianki… nieprzyzwoicie dobre. Czasem szczęście ma postać ciepłego ciasta i niebieskiego języka. Dzięki Ania : )


  • MIEJSCE: Bryzgiel „U Stasia”

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 Komentarze
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze