Rowerem po Małopolsce

Życie jest zabawne, prawda? Jeszcze bardziej zabawne staje się wtedy, gdy zaczynasz coś sobie planować. Oddajesz się temu, tracisz czas, przygotowujesz się i kiedy już myślisz, że wszystko sobie w miarę poukładałeś, kiedy zaczynasz wdrażać ten plan w życie i cieszyć się tym, że nareszcie wiesz, w którym kierunku zmierzasz, ścieżki stają się coraz bardziej kręte, drogowskazy znikają, wiatr zaczyna wiać we wszystkie strony świata, północ staje się południem, wschód zachodem i kompletnie się gubisz. Tak przynajmniej było ze mną i moim planem, ale po kolei.

Wakacje w tym roku były słabe, no dobra, nie oszukujmy się, nie było ich wcale. Pierwszy raz, odkąd sięgam pamięcią od czasów podstawówki, obozów harcerskich, kolonii nad morzem, czyli czasów (nazwijmy to po imieniu) zamierzchłych, nie wyjechałem nigdzie. Pisząc “nigdzie”, nie mam na myśli jedynie wyjazdów zagranicznych, wyjazdów po kraju, wyjazdów rowerowych, festiwali muzycznych czy spontanicznych wypadów w góry – po prostu nie ruszyłem się z domu. Koronawirus i trochę budowa domu popsuły mi plany wyjazdowe i ogołociły z finansów – gnojki! Jednak miałem dużo czasu, by zaplanować sobie jakąś alternatywę, no bo przecież zawsze jest jakieś rozwiązanie, które niekoniecznie musi wiązać się z ogromnym nakładem finansowym. Myślałem długo, aż wreszcie wymyśliłem sobie, że pojadę rowerem w Bieszczady. Pomysł wydawał mi się świetny, po pierwsze dlatego, że kocham Bieszczady i nieprzerwanie od 8 lat nie było sezonu, abym się tam nie pojawił, po drugie dlatego, że rower w obecnych czasach wydawał mi się świetnym środkiem transportu, a po trzecie dlatego, że taka wyprawa zamknęłaby się w paru stówkach. Brzmi idealnie, prawda?

I, mimo że jestem w czepku urodzony (naprawdę jestem!), co przyzwyczaiło mnie do tego, że plany raczej zawsze idą po mojej myśli, to jednak tym razem, mimo że wszystko było już dopięte na ostatni guzik, trochę z błahej przyczyny niestety nie mogłem wyjechać w zaplanowanym przeze mnie terminie. Opóźnił mi się montaż okien na budowie – wiem, jak to brzmi, ale musiałem zostać! Załamka! Dupa! Klops! Z tygodniowego, skrupulatnie zaplanowanego tripa w Bieszczady niestety zostały mi jedynie 3 dni. Wiedziałem, że jest to za mało, by dojechać w Bieszczady, a przynajmniej w takiej wersji, jak sobie założyłem, tzn. nadrabiając kilometrów, by przejechać przez naprawdę fajne miejsca, więc pomysł z żalem musiałem przełożyć na wiosnę, ale tak czy siak miałem trzy dni, więc byłoby sprzeczne z moją naturą, gdybym całkowicie odwiesił wyjazd na haczyk i się poddał. Szybko usiadłem do kompa, odpaliłem Google Maps, poczytałem trochę blogów, posprawdzałem coś tam na mapie i wymyśliłem.

Postanowiłem przejechać Wiślaną Trasę Rowerową. Sporo się o niej naczytałem, wydawała mi się atrakcyjna turystycznie, biegła przez fajne miejscowości i przy dobrym planowaniu można było naprawdę wiele zobaczyć i co najważniejsze, miała być częścią mojej trasy, którą sobie zaplanowałem w drodze w Bieszczady. W założeniu Wiślana Trasa Rowerowa ma być jedną z najdłuższych tras rowerowych, która zaczynać się będzie u źródeł Wisły, a kończyć nad morzem. W założeniu, bo póki co, jak to w naszym kraju twarogiem i cebulą płynącym wygląda to tak, że z 1200 km oddanych do użytku jest chyba coś trochę ponad 230, ale ja dołożyłem sobie kilka odcinków specjalnych tak, aby pokonać prawie 400km. Założenia były dosyć proste i myślę, że najłatwiej będzie, jeśli je wypunktuję:

✓ Jadę sam

Od kilku lat stałym punktem moich wakacji była wyprawa rowerowa w jakąś nieodkrytą jeszcze przeze mnie dotąd część Polski i to zawsze tylko w męskim gronie. Było Podlasie, Roztocze, Pojezierze Drawskie, pisałem o każdej z tych wypraw na blogu, były też filmiki, kto chce – zapraszam. Jednak w tym roku, z wiadomych przyczyn, wyszło niestety inaczej. Postanowiłem więc, że pojadę sam. Samotne wyprawy zawsze były nieodzowną częścią mojego życia, czy to piesze po górach, czy rowerowe. Jest w tym jakaś magiczna siła, którą trudno mi racjonalnie wyjaśnić, bo jestem postrzegany jako bardzo towarzyski zwierz. Kiedy człowiek jest skazany jedynie na własne towarzystwo przez kilka dni, ma to bardzo terapeutyczne działanie i zawsze “czyści głowę”.

✓ Jadę na lekko

Na lekko, czyli rower nie jest obładowany jakimiś sakwami, torbami, nie mam ze sobą namiotu, ani nawet śpiwora (choć akurat ten bardzo by się przydał). Miałem plecak. Kocham plecaki i właściwie zawsze je noszę, nie ma znaczenia, czy idę do pracy, na spacer, jadę na grilla czy urodziny – plecak musi być. Na rowerze miałem 4-litrową podsiodłówkę, w której miałem zapasowe dętki, multitool, pelerynę i małą pompkę. A na kierownicy małą torbę na sprzęt foto/video, zapasowe baterie, telefon and that’s it! Koniec, nic więcej. W plecaku trochę ciuchów na zmianę, jakieś batony energetyczne, wodę, podstawowe środki higieny osobistej.

✓ Jadę, dopóki mi się nie znudzi

Albo raczej aż zabraknie mi sił! Nie rezerwowałem wcześniej żadnych noclegów, wyszedłem z założenia, że skoro jadę w pierwszym tygodniu września, kiedy ruszyła szkoła i skończył się sezon wakacyjny, nie powinienem mieć kłopotu ze znalezieniem noclegu. Nie zakładałem dziennego limitu kilometrów (choć w domyśle celowałem w 100 km dziennie), które muszę przejechać, postanowiłem też, że kiedy mi się znudzi, albo nie będę miał już siły, będę rozglądał się za jakimś noclegiem

To wszystko, więcej założeń nie było. Wstałem rano, szybko się zebrałem i tuż po szóstej miałem za sobą już pierwsze kilometry. Mimo że było trochę chłodno, to piękny wschód słońca wszystko rekompensował. Żeby dostać się na Wiślaną Trasę Rowerową, musiałem dostać się najpierw do Oświęcimia, który oddalony jest o jakieś 60 km od Rybnika, czyli miejsca, z którego wyruszyłem. Trasę zaplanowałem tak, by biegła głównie przez leśne ścieżki i mimo że straciłem na tym trochę czasu i dołożyłem kilometrów, to zdecydowanie nie żałuję. Nie lubię jeździć głównymi drogami (dlatego nigdy nie kupię szosówki) i jeśli tylko mam możliwość, zawsze wybieram alternatywną trasę. Pierwsze większe miasto na mojej trasie, ale mam zamiar szybko je minąć i lecieć dalej, kilometry same się nie zrobią. Pierwszy dłuższy postój zrobiłem sobie w Tychach (po przejechaniu 40km) przy Jeziorze Paprocany, aby uzupełnić płyny i zjeść jakieś śniadanie! Potem bez najmniejszych problemów i oznak zmęczenia dotarłem do Oświęcimia, gdzie od razu moim oczom ukazały się znaki Velo Małopolska. Awesome! No to wio! Była środa rano, trasa była właściwie pusta, co jakiś czas tylko mijałem jakichś rowerzystów, ale przez większość czasu jechałem sam. Cisza, spokój, brak ludzi, dobra muza w słuchawkach, słońce wysoko na niebie, szum gum na asfalcie – sielanka. Naprawdę dobrze się jechało i gdybym miał wskazać jakieś słabe punkty tej trasy, to do głowy przychodzą mi tylko dwa: od Oświęcimia do Krakowa, a właściwie do Tyńca pod Krakowem, nie ma na trasie żadnego sklepiku, żadnej knajpki, restauracji, punktu gastro czy choćby budki z fast foodem. Oczywiście, zawsze można zjechać z trasy do jakiejś okolicznej wioski i poszukać jakiegoś wodopoju, ale nie o to chyba chodzi. Podejrzewam, że w sezonie na tej trasie przewijają się tysiące rowerzystów, więc taki punkt byłby na pewno strzałem w dziesiątkę. Podczas całej trasy z Oświęcimia do Krakowa natrafiłem tylko na jedno miejsce, gdzie można było kupić jakieś jedzenie z rusztu, frytki i coś do picia, było to w okolicy Brzeźnicy i nazywało się dumnie „Ranczo Koła Fortuny” – nazwa mówi wiele i jest bardzo wymowna, zwłaszcza, kiedy okazało się, że akurat jest nieczynne. Peszek! Drugą wadą może być fakt, że jadąc dokładnie tą samą trasą w lipcu lub sierpniu, czyli miesiącach, kiedy temperatura sięga powyżej 30 stopni, można się tam pewnie ugotować. Przez całą długość trasy nie macie co liczyć na jakikolwiek cień, trasa ciągnie się po wale przeciwpowodziowym, więc nie ma co liczyć na schronienie pod jakimś drzewem. Ja akurat miałem szczęście, bo wrześniowe słońce nie jest już takie ostre, ale, mimo że świetnie znoszę upały, wielokrotnie podczas jazdy zastanawiałem się, jak ciężko musi się tamtędy jechać, kiedy żar leje się z nieba. Drugą dłuższą przerwę zrobiłem sobie przy Opactwie Benedyktynów w Tyńcu, tam też właśnie znalazłem pierwszy punkt gastro, gdzie wciągnąłem zapiekankę i duże frytki, no i oczywiście piwko bezalkoholowe (bardzo polecam podczas wycieczek rowerowych, na mnie działa szczególnie dobrze, zdecydowanie lepiej niż izotoniki). Wyciągnąłem się na leżaku, trochę pogadałem z innymi rowerzystami i ruszyłem do Krakowa. Tu po raz pierwszy odczułem zmęczenie, było grubo po godzinie 16, licznik pokazywał przejechane 140km i pomyślałem, że chyba najwyższa pora wstępnie zastanowić się nad noclegiem. Pomyślałem, że odbiję trochę z trasy na północ i dojadę do Ojcowa (jakieś 30 km), gdzie przenocuję, by rano ruszyć dalej, tak też zrobiłem. Przebiłem się przez centrum Krakowa, by wbić się na piękną trasę Doliną Prądnika do samego Ojcowa. Te ostatnie 30 km było dla mnie trudniejsze niż te 140, które zrobiłem wcześniej. Przede wszystkim, byłem już bardzo głodny, bo oprócz wspomnianego wcześniej lunchu w Tyńcu, nie zjadłem tego dnia nic ciepłego, a wiadomo, że prawidłowe odżywianie to podstawa przy długich dystansach. Po drugie, trasa biegła w większości pod górkę, więc musiałem nieźle się nakręcić, a sił już było coraz mniej i chyba, co najgorsze, skończyła mi się woda. I tak, jak bez jedzenia jestem w stanie wytrzymać naprawdę długo, tak woda niestety jest mi niezbędna. Trochę po 19 dotarłem wreszcie do wyludnionego Ojcowa, nie było łatwo, ale udało się. Potem jeszcze jakąś godzinę zajęło mi szukanie noclegu, aż wreszcie znalazłem go w Młynie Bosaka. Kąpiel, jedzonko i zasłużony sen.

Następnego dnia wstałem trochę po godzinie szóstej, szybko się spakowałem i ruszyłem w dalszą drogę. Po wczorajszym dniu najbardziej dostała dupa. Głowa i nogi całkiem znośnie, psychicznie czułem się znakomicie, a w nodze był jeszcze power i kopyto, więc tylko na plus. Jednak tyłek dostał “po dupie” konkretnie, ciężko było znów wsadzić go na twarde siodełko, no ale przecież nie będę dupy słuchał, prawda? Po drodze wjechałem do sklepu kupić wodę i jakieś banany na drogę, no i oczywiście zatrzymałem się na pyszną jajecznicę z kurkami i placki ziemniaczane ze śmietaną na śniadanie. Weszło jak złoto! Polecam też bardzo kawiarnię Niezapominajka w Ojcowie, gdzie wypiłem pyszną Flat White (nie było w menu, ale sympatyczna pani wiedziała, jak przygotować) i ciasto marchewkowe. No to teraz można jechać. Musiałem znów wrócić do Krakowa, aby wbić się na Wiślaną Trasę Rowerową. Dziś plan zakładał, że nie będę forsował się już tak jak poprzedniego dnia, tylko pojadę bardziej na luzie, z dłuższymi przerwami, korzystając z okolicznych dobrodziejstw. I tym sposobem zatrzymałem się na burgerze w Niepołomicach, poleżałem sobie godzinkę na trawie, gapiąc się w korony drzew w Puszczy Niepołomickiej, gdzie las poprzecinany jest gęstą siecią leśnych dróg, zarówno pieszych jak i rowerowych i podobno bez najmniejszego problemu można tu spotkać: żubra, jelenia, wilka, łosia i sowę (z tej ostatniej ucieszyłbym się najbardziej, uwielbiam sowy) – niestety żadnych dzikich zwierząt nie spotkałem, ale dowiedziałem się, że w puszczy mieszka też kozioróg dębosz! Dacie wiarę? Sam kozioróg dębosz – niesamowite! (Cokolwiek to jest, już to lubię). Jadąc dalej, przeprawiłem się przez rzekę Rabę w Uściu Solnym, odbyłem przemiłą rozmowę z Panią Lidką z Kopaczy Wielkich (którą obiecałem tu pozdrowić), aż w końcu przyjechałem do Wietrzychowic, gdzie postanowiłem zatrzymać się na noc. To tu, a właściwie ciut wyżej, Dunajec wpływa do Wisły i żeby móc kontynuować moją trasę wzdłuż najdłuższej rzeki w Polsce, musiałem najpierw przeprawić się przez Dunajec, ale to już zostawiłem sobie na kolejny dzień. Wspomnę tylko jeszcze słowo (dosłownie) na temat noclegu, bo na pewno miejsce, w którym spałem, na to zasługuje. Kogutowo! Nic więcej pisał nie będę, bo obiecałem właścicielowi, ale może ktoś kiedyś, jeśli już tam dotrze, będzie chciał spróbować, polecam bardzo, choć jak mniemam, miejsce nie każdemu przypadnie do gustu!

Ostatniego dnia miałem dojechać do Tarnowa, czyli znów coś ponad 100 km, choć zamierzałem trochę nadrobić trasy tak, by dobić do 400km. Wstałem bardzo wcześnie rano, trochę ogrzałem się przy ognisku, bo noc była bardzo zimna, zjadłem dobre śniadanko na ciepło i ruszyłem dalej. Początkowo, musiałem przeprawić się przez Dunajec, ale na szczęście okazało się to dosyć prostym zadaniem i obyło się nawet bez budowania tratwy. Pierwszą miejscowością, do której dotarłem, było Zalipie, miejsce, które zachwyca kolorami, spokojem i pozytywnymi wibracjami, które czuć wokoło. Spotkałem się z opiniami, że to najpiękniejsza wieś w Polsce, ale i czytałem wiele rozczarowań na temat Zalipia, dlatego musiałem pojechać tam sam, by się przekonać, jak to wygląda. Mimo że ma się wrażenie, że jest się w skansenie, to jednak naprawdę mieszkają tu ludzie, w dodatku bardzo uprzejmi i chętni do rozmów. Wieś słynie z kolorowych, malowanych w kwiaty domów i muszę Wam powiedzieć, że wygląda to naprawdę bajkowo, zwłaszcza, że w naszej szarej, nudnej rzeczywistości tego typu atrakcje to ewenement. Niestety złapał mnie tam mały deszcz i nie miałem za bardzo możliwości porobić ciekawszych zdjęć, co niewątpliwie stanowi pretekst, aby tam powrócić. Potem już prosto na południe, czyli kierunek Tarnów, gdzie przybyłem stosunkowo wcześniej niż założyłem i mimo że zjadłem dobry obiad, odpocząłem, to postanowiłem pokręcić się jeszcze trochę po okolicy. Ostatecznie, licznik pokazał 380 km i mimo że w pierwszej fazie chciałem jeszcze dokręcić te 20km tak, aby zamknąć się w 400 km, to jednak odpuściłem. Tu skończyła się moja 3-dniowa przygoda rowerowa po Małopolsce. Było rewelacyjnie, uwielbiam taki aktywny wypoczynek, to dla mnie najlepsza forma regeneracji i naładowania baterii. Oczywiście, jako uzupełnienie załączam zdjęcia, no i filmik, z którego jestem średnio zadowolony, no ale nie można mieć wszystkiego.