Trafić na odpowiedni wschód lub zachód słońca to jedno z z najbardziej zjawiskowych spektakli, jakie zapewne zaoferować nam może matka natura i mimo że właściwie występują one każdego dnia, to jednak w fotografii wciąż temat wydaje się być bardzo chwytliwy! Ta ulotna chwila, kiedy obserwować możemy wschodzące lub opadające za horyzont słońce, kiedy niebo zalane jest paletą kolorów, od pomarańczowych i bursztynowych po purpurę, róż i wszystkie odcienie niebieskiego, a chmury oświetlone w podobnie spektakularnym wachlarzu barw od lat kuszą fotografów i mimo upływającego czasu, nie przestają zadziwiać. Dobre wschody i zachody to nie te, gdzie niebo jest krystalicznie czyste i bezchmurne, te zazwyczaj są nudne i przewidywalne, idealnie jest, kiedy słońce podświetla chmury, dostrzegamy wtedy grę światła i cieni, i dopiero taki kadr bywa naprawdę spektakularny. Łowca świtów i zmierzchów może spędzić niezliczone godziny, dni, miesiące, a nawet długie lata w poszukiwaniu idealnego kadru, choć i tak nigdy nie ma gwarancji, że w końcu mu się uda. To trudna sztuka. Trzeba wstać z łóżka bardzo wcześnie rano (w przypadku wschodu), dotrzeć na miejsce, odnaleźć punkt, gdzie słońce rzeczywiście wzejdzie lub opadnie za linię horyzontu, ale także pomyśleć o tym, jakie inne obiekty i cechy krajobrazu mogą być oświetlane lub rzucane w cień w miarę „poruszania się” słońca po niebie. Potem znaleźć odpowiedni spot, rozłożyć statyw, ustawić parametry ekspozycji i czekać w nadziei, że pogoda będzie łaskawa.
Wiosna w tym roku naprawdę długo się rozkręcała, jak dla mnie, zdecydowanie za długo, a zimą, która może i nie była jakaś wyjątkowo mroźna, ale za to bardzo długa, zdążyłem się już bardzo zmęczyć. Ale wreszcie przyszła, doczekałem się. Postanowiłem, że gdy tylko zrobi się odrobinę cieplej, to od razu wyruszę zapolować na jakiś świt. A żeby nie być gołosłownym, gdy tylko termometr pokazał +15, od razu zaplanowałem pierwszy w tym roku fotograficzny plener. No, ale po kolei.
Wschody słońca są chyba rzadziej fotografowane niż zachody, a przyczyna tego zjawiska wydaje się być oczywista – na zachód wystarczy poczekać, na wschód trzeba wstać i to wstać bardzo wcześnie, no chyba, że ktoś zdecyduje się w ogóle nie kłaść, wtedy jest łatwiej – chyba. Na pierwszy w tym roku wschód wybrałem niewielki masyw górski w Beskidzie Śląskim – Ochodzita (choć nazwa kojarzy mi się bardziej z jakąś japońską potrawą). Celowo unikam słowa „góra”, bo byłby to eufemizm, jako że wysokość tego wzniesienia to niecałe 900 m n.p.m., więc sami rozumiecie, że nazywanie tego górą, to trochę jak nazywać motorynkę chopperem. Nie oszukujmy się, nie jest to nic szczególnego, na szczyt, mimo że nie prowadzi żaden szlak, każdy, nawet największy amator jest w stanie wdrapać się w zaledwie 10, no może 15 minut, zakładając, że samochód zostawimy tuż przy karczmie o tej samej nazwie. Co jednak sprawia, że wybrałem właśnie ten pagórek? Otóż jest jeden szczegół, który daje mu ogromną przewagę – jest prawie całkowicie niezalesiony, co sprawia, że z góry rozpościera się przepiękna panorama na Beskid Żywiecki, a przy dobrej widoczności zobaczyć można i Tatry. Jak na przetarcie szlaku w nowym sezonie wydaje się być to idealne miejsce. W miarę blisko, bo do Koniakowa (tak, tego słynącego z koronek) mam tylko jakieś 80 km, nie trzeba za bardzo wspinać się z całym sprzętem fotograficznym i nawet, jeśli nie uda mi się zrobić żadnego przyzwoitego zdjęcia, to przynajmniej będę mógł napić się kawy w pięknych okolicznościach przyrody, a to już coś, prawda?
Wyjechałem o godzinie 3 nad ranem, podobno to właśnie wtedy największe zło tego świata wychodzi na żer, więc najwyżej powitam dzień w doborowym towarzystwie. Dotarcie na miejsce powinno mi zająć mniej niż dwie godziny, bo zawsze trzeba uwzględnić, że mogą pojawić się jakieś „spowalniacze” po drodze. Tym razem były to utrudnienia w ruchu w miejscowości Wisła, która jest cała rozkopana i na większości trasy obowiązuje tam ruch wahadłowy. Po drodze wjeżdżam jeszcze tylko na szybka kawkę do McDonald’s i potem już prosto do Koniakowa. Na miejscu jestem jakoś o 4.50, więc nie mam wiele czasu, bo wschód ma mieć miejsce o 5.12, jednak Karczmę odnajduję bez większego problemu. Oczywiście sama restauracja jak i parking przy niej są zamknięte i to nie tylko z powodu wczesnej pory, ale na szczęście tuż obok znajduje się kolejny niewielki parking, gdzie zostawiam samochód i dalej już z buta na górę. Niestety, niebo nie wygląda za ciekawie, właściwie w całości zaciągnięte jest ciężkimi, deszczowymi chmurami, które raczej nie zwiastują, że jest szansa na jakieś dobre zdjęcia. Po drodze mijam innego zapaleńca ze statywem w ręku, porozumiewawcze spojrzenie, wymiana pozdrowień, ale każdy idzie w swoją stronę w celu zajęcia najlepszego miejsca. Kiedy docieram na górę, nogi dosłownie uginają mi się z wrażenia, robi się już powoli jasno, a przede mną rozpościera się piękny widok, z zalegającymi w dolinach mgłami. I gdyby tylko pojawiło się niewielkie okno pogodowe, gdyby promienie wschodzącego słońca delikatnie podświetliły te mgły, jestem pewien, że widok byłby spektakularny – jednak, póki co się na to niestety nie zanosi. Na górze strasznie wieje i jest bardzo zimno, termometr pokazuje, że jest +1 stopień, ale założę się, że temperatura odczuwalna jest znacznie niższa. Szybko znajduję swój spot, wydaje się być na tyle dobry, że pozostali fotografowie za jakiś czas do mnie dołączą, więc dobrze trafiłem. Teraz już tylko wystarczy siedzieć i czekać. Około 5.30 na niebie, tuż nad linią horyzontu robi się prześwit, nagle na niebie zaobserwować można spektakl barw i kolorów, które zaczynają mieszać się ze sobą w taki sposób, że mimo chłodu i zmarzniętych palców, siedzę i patrzę tylko przed siebie. Oh, my Gooood! Ale to pięknie zagrało. Szybko biorę się za robienie zdjęcia, bo wiem, że czasu raczej za wiele nie mam. Statyw już rozstawiony, wystarczy tylko dobrać odpowiednie parametry ekspozycji, przykadrować, ustawić samowyzwalacz na 5 sekund i wcisnąć przycisk wyzwolenia migawki. BAAAAANG! mam to! Chimping (sprawdzenie zdjęcia na wyświetlaczu aparatu) nie jest często stosowaną przeze mnie praktyką, ale tym razem, już po pierwszym zerknięciu na wyświetlacz, wiem, że było warto. Dla takich widoków mógłbym wstawać o 3 codziennie. Magia w czystej postaci.