Nikon ZFC

nikon


zfc


Od zawsze uważałem, że to człowiek robi zdjęcia, a nie aparat, który jest tylko narzędziem w jego rękach. To trochę jakby w malarstwie największą rolę przypisywać pędzlom, a czy ktokolwiek zadaje pytanie malarzowi, jakiego pędzla użył, zachwycając się nad jego obrazem? No właśnie, a w fotografii to właśnie jedno z najczęstszych pytań, jakie słyszę: Jakim aparatem zrobiłeś to zdjęcie? Srakim!



Oczywiście, że mam świadomość, że aparat, podobnie zresztą jak i dobry pędzel na pewnym etapie naprawdę ułatwia pracę, pod warunkiem, że potrafi się go używać, to jednak mimo mojej długiej zajawki nie miałem wiele aparatów. Przewinęło się kilka analogów, poczynając od wybitnej myśli naszych radzieckich braci takich, jak Zenit czy Ciemna, po Nikona F801s. Z cyfrówek miałem kiedyś Canona i Sony Nex5 (używałem bezlusterkowców, zanim było to modne) po ciężkie, toporne lustrzanki takie, jak Nikon d200, Nikon d7200, aż do mojego wymarzonego Nikona d500, którego mam do dziś i nadal stanowi mój główny setup. Co więcej, nigdy się z nim nie rozstanę, bo uważam, że jest on przypieczętowaniem i zakończeniem pewnej ważnej dla mnie epoki lustrzanek. Uważam go za sprzęt doskonały, kompletny i niezniszczalny. A każdy, kto uważa, że lustrzanki w dobie bezlusterkowców to już relikt, niech sobie tak uważa.


PHOTOGRAPHY IS TRUTH

W życiu każdego fotografa jednak co parę lat przychodzi taka chwila, że trzeba zastanowić się nad wymianą, tudzież uzupełnieniem sprzętu. Ja swój ostatni aparat, czyli właśnie Nikona d500 zakupiłem w 2019 roku (wtedy, kiedy urodziła się moja córka, Zojka) i byłem przekonany, że przez najbliższe 10 lat na pewno sprzętu wymieniał nie będę, bo i po co? A jednak. Co zatem się zmieniło, że postanowiłem może nie zmienić, ale wzbogacić swój setup? Otóż, przede wszystkim kompaktowość. Jestem osobą, która właściwie nie rozstaje się z aparatem, po prostu dobrze się czuję, kiedy mam go ze sobą w plecaku, bo wiem, że zawsze, kiedy będę go potrzebował, żaden dobry kadr mi nie umknie. I tak przez wiele lat jeżdżąc na rowerze, chodząc na długie spacer z córką po lesie, wspinając się po górach, targałem ze sobą ciężkiego i dużego (bo wypełniał połowę mojego plecaka) Nikona d500 z podpiętą Sigmą 18-35 Art, który stanowi mój codzienny obiektyw, co dawało w sumie około 3 kg. Możecie mi wierzyć lub nie, ale jest co nosić. Spokojne spacerki czy wyjścia na rower stawały się wyprawami, które często odbierały mi przyjemność, a pozostawienie aparatu w domu nie wchodziło w grę. Od kliku lat zacząłem więc rozważać zakup jakiegoś kompaktu. Małego aparatu, który dawałby dużo lepszy obrazek niż najlepsze telefony komórkowe, a nie byłby ciężkim sprzętem, do którego byłem przyzwyczajony. Nie chciałem rezygnować z Nikona, bo od lat jestem wierny marce (to nie jest post sponsorowany, ale mógłby być, więc jeśli ktoś z Nikona to czyta, to wiecie, jestem otwarty na współpracę), więc brałem pod uwagę Nikona z50 albo z30, które pasowały mi pod względem technicznym, a przy okazji były to typowe „małpki”, czyli aparaty kompaktowe, które bez trudu mieszczą się w małej kaburze czy nawet dużej kieszeni.



CZY TO NAJPIĘKNIESZY APARAT JAKI KIEDYKOLWIEK MIAŁEM?
BYĆ MOŻE…

Przełom jednak nastąpił, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Nikona ZFC. Nigdy nie patrzyłem na aparat w ten sposób, ot po prostu zawsze było to dla mnie narzędzie do wykonywania zdjęć, a prezencja czy nawet ergonomia nie miały dla mnie większego znaczenia. Jednak ZFC to była miłość od pierwszego wejrzenia – ten aparat jest po prostu piękny. Pomijając już specyfikację techniczną, jest to puszka, którą można się zachwycić. Zainspirowany słynną, analogową lustrzanką Nikon FM2 z początku lat 80-tych, aparat bezlusterkowy ZFC ma autentyczne detale, które skrupulatnie odtworzono: od pokręteł sterowania, po okrągły wizjer i klasyczne logo firmy Nikon, wygrawerowane na pryzmacie pentagonalnym. Pokrętła sterowania są rozmieszczone tak, jak w aparacie Nikon FM2, a każde z nich wykonano z litego aluminium. Mechanizmy działają z niesamowitą precyzją, ma się wrażenie, jakby trzymało się w rękach stary, kultowy model Nikona. Jeśli ktoś lubi takie retro, vintage klimaty lat 80-tych, a przy okazji ceni sobie nowoczesność, doskonały obrazek, pracę na wysokim ISO, 20,7-milionowej matrycy obsługiwanej przez procesor Expeed 6 i lubi fotografować z prędkością do 11 kl./s z pełnym wsparciem autofokusa – przekozackiego autofocusa, to nie wyobrażam sobie, aby przeszedł obok tego modelu obojętnie. Muszę jeszcze wspomnieć o tym, jaki dźwięk słyszymy, kiedy wyzwalamy spust migawki, bo to jest naprawdę poezja. No i zapomniałbym o najważniejszym – waży około 450g, czyli jest różnica.

Ja zdecydowałem się na limitowaną edycję black (podstawowy model jest srebrny) w wersji walnut brown – czyli orzechowy brąz, który wydaje się być unikatem. Podobno w Polsce jest ich jedynie kilka sztuk – tak zapewniał mnie oficjalny przedstawiciel Nikona, który jest jedynym dystrybutorem tej akurat wersji. Sam aparat to jednak zbyt mało, by robić zdjęcia, musiałem wybrać do niego obiektyw. Przyznam, że brałem pod uwagę jedynie dwa, oba stałoogniskowe: Nikkor 28mm i Nikkor 40mm, oczywiście oba w wersji SE (special edition retro). Ostatecznie zdecydowałem, że mam dosyć szerokich kątów, przejadły mi się już i zdecydowałem się na 40-tkę. Mały, ale ekspresywny 40mm f/2 (SE) łączy w sobie doskonałe parametry optyczne z klasycznym wzornictwem. Od scen ulicznych po niepozowane portrety — wszystko dzięki wyjątkowej ogniskowej 40 mm (60 mm przy stosowaniu z aparatami formatu DX). No i ten piękny, charakterystyczny dla stałoogniskowych obiektywów efekt bokeh.



Wreszcie mam aparat, który zawsze mogę mieć przy sobie, nieważne czy idę na szybki rower, czy do pracy, zawsze mam go w plecaku i jakoś szczególnie nie odczuwam jego obecności. Oczywiście d500 nadal będzie moim bazowym sprzętem, ale wiem, że z tym maluszkiem będziemy również stanowić zgrany duet. Intuicyjna obsługa i naprawdę piękny obrazek sprawia, że jestem nim zachwycony. Ostatnio wybrałem się nawet na szybki test w okolice Góry św. Anny, gdzie raz w roku, w okolicach kwietnia zakwita aleja czereśni i nie muszę chyba dodawać, że wygląda to spektakularnie. My niestety, jak amatorzy, wybraliśmy się w niedzielę, kiedy było najwięcej ludzi, co zresztą widać na poniższych zdjęciach i w południe, kiedy było najgorsze światło. Mimo że coś tam pstryknąłem, to jednak niedosyt pozostał i nadzieja powrotu za rok.

Peace!