Trafić na odpowiedni wschód lub zachód słońca to jedno z z najbardziej zjawiskowych spektakli, jakie zapewne zaoferować nam może matka natura i mimo że właściwie występują one każdego dnia, to jednak w fotografii wciąż temat wydaje się być bardzo chwytliwy! Ta ulotna chwila, kiedy obserwować możemy wschodzące lub opadające za horyzont słońce, kiedy niebo zalane jest paletą kolorów, od pomarańczowych i bursztynowych po purpurę, róż i wszystkie odcienie niebieskiego, a chmury oświetlone w podobnie spektakularnym wachlarzu barw od lat kuszą fotografów i mimo upływającego czasu, nie przestają zadziwiać. Dobre wschody i zachody to nie te, gdzie niebo jest krystalicznie czyste i bezchmurne, te zazwyczaj są nudne i przewidywalne, idealnie jest, kiedy słońce podświetla chmury, dostrzegamy wtedy grę światła i cieni, i dopiero taki kadr bywa naprawdę spektakularny. Łowca świtów i zmierzchów może spędzić niezliczone godziny, dni, miesiące, a nawet długie lata w poszukiwaniu idealnego kadru, choć i tak nigdy nie ma gwarancji, że w końcu mu się uda. To trudna sztuka. Trzeba wstać z łóżka bardzo wcześnie rano (w przypadku wschodu), dotrzeć na miejsce, odnaleźć punkt, gdzie słońce rzeczywiście wzejdzie lub opadnie za linię horyzontu, ale także pomyśleć o tym, jakie inne obiekty i cechy krajobrazu mogą być oświetlane lub rzucane w cień w miarę „poruszania się” słońca po niebie. Potem znaleźć odpowiedni spot, rozłożyć statyw, ustawić parametry ekspozycji i czekać w nadziei, że pogoda będzie łaskawa.
Ostatnio, kiedy byłem fotografować wschód słońca na Ochodzitej (chyba tak to się odmienia), spodobało mi się na tyle, że postanowiłem szybko wybrać się na kolejny. Trochę czasu zajęło mi poszukiwanie odpowiedniego miejsca, ale koniec końców zdecydowałem się na Wietnam, bo podobno wschody słońca są tam jedyne w swoim rodzaju. Nie no, żarcik, ale miejsce, które wybrałem, bardzo przypominało mi właśnie Wietnam, Laos albo inne części Półwyspu Indochińskiego, a spacerując, miałem nieodparte wrażenie, że tuż za zakrętem wyłoni się zaraz jakieś pole ryżowe. Żeby jednak nie trzymać Was dłużej w niepewności, od razu napiszę, że tym razem nie pojechałem w góry, choć przyznam, że była to jedna z opcji, a wybrałem się do Rezerwatu Przyrody Łężczok, mając nadzieję, że uda się złapać jakieś dobre kadry, jednak to, co zastałem na miejscu, przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
Jest to jeden z największych rezerwatów przyrody w naszym kraju i na pewno największy w województwie śląskim, położony jest w dolinie Odry, na zachód od wsi Babice, za torami linii kolejowej Kędzierzyn – Racibórz. Wchodzi on w skład Parku Krajobrazowego „Cysterskie Kompozycje Krajobrazowe Rud Wielkich” i zdecydowanie może pochwalić się niezliczonymi gatunkami roślin i zwierząt. Standardowo, nie będę bawił się tutaj w wyliczankę, bo żaden ze mnie ornitolog, ale na pewno muszę wspomnieć o informacji, którą przeczytałem na tabliczce znajdującej się przed wejściem do rezerwatu, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie: królestwo ptaków bytujących na terenie Łężczoka to aż ponad 210 gatunków, czyli ponad połowę wszystkich gatunków ptaków występujących w Polsce (podobno, aż 51%), w tym 10 gatunków nietoperza. To naprawdę imponujące, a imponujące tym bardziej, że rezerwat to sztuczny twór, zrobiony przez człowieka, który został sobie upodobany właśnie przez szeroko pojętą awifaunę. Nie będę jednak ukrywał, że czynnikiem, który okazał się koronny przy wyborze właśnie tego miejsca, jest fakt, że znajduje się ono zaledwie 30 km od miejsca, w którym mieszkam, więc dotarcie tam zajęło mi mniej więcej pół godzinki.
Standardowo już najtrudniejszym momentem w fotografii krajobrazowej jest to, że trzeba bardzo wcześnie rano wywlec się z łóżka, to boli, czasem nawet bardzo, zwłaszcza, że gdy ustawiałem budzik na 2.45, zostałem poinformowany, że zostały mi 2 godziny i 36 minut snu – auć! Oczywiście, wszystko miałem już przyszykowane wcześniej, plecak spakowany, sprzęt, obiektywy, filtry, statyw i punkt 3.00 wyruszyłem. Zasada jest prosta, na miejscu trzeba być jakąś godzinę przed wschodem słońca, tylko wtedy jest szansa na wykonanie naprawdę spektakularnych zdjęć, jeśli na miejsce dotrzemy, kiedy słońce pojawiło się już na linii horyzontu, to niestety, ale szału nie będzie. Kiedy przyjechałem, robiło się już jasno, mimo że była dopiero 3.30, a słońce miało wstać za godzinę (4.40), wiedziałem, że mam do przejścia jeszcze kawałek lasem, jako że za główny spot obrałem sobie wieżyczkę widokową, która ustawiona była dokładnie na wschodnią stronę. Jednak już po wejściu do rezerwatu, w osłupienie wprawił mnie hałas (tak, celowo używam tego słowa, bo było naprawę głośno) budzącego się nad stawami życia. To była prawdziwa magia. Dźwięki, jakie wydawały ptaki, w połączeniu z innymi, trudnymi do zidentyfikowania odgłosami dobiegającymi ze stawów, dosłownie zapierały dech w piersi, a kiedy dotarłem do grobli oddzielającej od siebie akweny, wzdłuż której posadzono aleje drzew i zerknąłem na stawy, zamurowało mnie i to dosłownie. Niebo lśniło purpurowo-pomarańczowymi kolorami, które odbijały się w prawie nieruchomej, niebieskiej tafli wody, nad którą latały ławice ptaków, które tworzyły zjawiskowe formacje, od których nie można było oderwać oczu. Na samym stawie też sporo się działo: kaczki, łabędzie, perkozy i wiele innych, których nie jestem w stanie zidentyfikować, również wpadły na pomysł, aby przywitać nowy dzień właśnie w tym miejscu. Spektakl trwał, a ja z wrażenia, że czas mi ucieka, nie wiedziałem, czy robić zdjęcia, czy może raczej skupić się na filmowaniu, głównie ze względu na te wszechobecne dźwięki, bo niestety, choćbym nie wiem jak się starał, zdjęcia tego nie oddadzą. Mistrzostwo świata!
Standardowo już najlepsze zdjęcie zrobiłem wcale nie z miejsca, które sobie wcześniej zaplanowałem, a w innym, zupełnie przypadkowym, gdzieś pośród krzaków (znajdziecie je na samym dole wpisu), tuż przy zejściu do stawu. Światło było wtedy idealne, a ja poczułem, że to jest właśnie ten moment. Rozstawiłem statyw, użyłem szerokokątnej Sigmy Art 18-35, przesłona ustawiona na 8, ISO oczywiście na 100, samowyzwalacz ustawiony na 5 sekund, aby przypadkiem wciskając spust migawki, nie poruszyć aparatem i voila. Już wtedy wiedziałem, że mam to, po co tam przyjechałem. Nieskromnie napiszę: pięknie wyszło. Na koniec pozwolę sobie jeszcze rozwinąć pewną myśl, którą przytoczyłem wcześniej, otóż w fotografii, oprócz tego, że trzeba „widzieć”, zdecydowanie ważniejsze jest to, że trzeba też „czuć”, bo jeśli tego nie będzie, zdjęcie nigdy nie będzie dobre. Ja wiele razy, nawet nie jestem w stanie powiedzieć ile, wybierając się gdzieś w plener, mając nawet w głowie jakieś kadry, które chciałbym ustrzelić, wracałem do domu z niczym, bo niby coś zrobiłem, ale to nie było to, nie byłem z tego zadowolony, nie do końca o to mi chodziło, a raczej po prostu nie czułem tego. To niestety dość powszechna rutyna, która tym bardziej mnie motywuje i sprawia, że chce mi się to robić, bo nigdy nie mam gwarancji, że się uda, że wrócę do domu z ciekawym, satysfakcjonującym mnie kadrem, jednak mimo że nie zawsze uda się zrobić dobre zdjęcie, to jednak zawsze i tak coś przywożę do domu z tych wypraw. Doświadczenie, przeżycia, przygodę, której nie zabierze mi już nikt.
Na koniec, chciałem podziękować moim towarzyszom podróży: Gośce (za pomoc, pyszną kawę, która smakowała w tym miejscu wyjątkowo dobrze i ciasto z borówkami) i Marcinowi (za towarzystwo i że nas tam bezpiecznie przywiózł). Pozdrowienia też dla Dawida – przesympatycznego fotografa, którego spotkaliśmy na miejscu i trochę poopowiadał nam o samym rezerwacie. Historia z ptakiem, który zwie się bąk, na pewno będzie należała do tych z serii niezapomnianych. I dla pary fotografów, którzy niestety spóźnili się i dotarli na miejsce w momencie, kiedy my już się pakowaliśmy – wiem, co to za ból – następnym razem będzie lepiej! Peace!