Niektóre miejsca wydają się zbyt fotogeniczne, by mogły istnieć naprawdę. Jakby ktoś stworzył je specjalnie do katalogu o „la dolce vita”. Lago di Como – w swoim błękicie, zieleni i słońcu – balansuje gdzieś między nostalgiczną pocztówką a tłem z artystycznego filmu. A jednak, to wszystko działo się naprawdę. My, aparat, kilometry spacerów i ten moment, kiedy zachwyt zbiega się z ciszą.


Zacznę od Como – miasta, które łączy w sobie elegancję z lekkością. Spacer pod Sant’Abbondio, który w swojej romańskiej prostocie potrafi wbić w ziemię, był jak spotkanie z historią ukrytą za masywnym kamieniem i cieniem oliwnych drzew. Potem Funicolare – krótki, ale intensywny wjazd na wzgórze Brunate. A stamtąd? Trek w stronę latarni morskiej, Volta, który był bardziej stromy, niż przewidywało Google Maps. Ale widok z góry – na śnieżne szczyty Alp kontrastujące z lazurowym spokojem jeziora – to był wizualny high. Serio, jeden z tych momentów, kiedy człowiek nie wie, czy robić zdjęcia, czy po prostu patrzeć i zapisywać to wszystko w duszy.





Następnie Lecco – trochę mniej spektakularne, trochę bardziej lokalne. Spacer wzdłuż jeziora, architektura w pastelach i vibe miasta, które żyje swoim rytmem. I choć Lecco nie stara się za bardzo, ma w sobie tę surową autentyczność, którą można pokochać właśnie za to, że nie potrzebuje filtrów.


Ale prawdziwy zachwyt przyszedł w Varennie. To miejsce to pure cinematic poetry. Każdy zakręt, każda uliczka, każda doniczka na schodach to gotowa klatka z filmu. Kolorowe fasady odbijające się w wodzie, kwiaty wylewające się z balkonów, światło miękkie jak welon – to wszystko razem tworzyło absolutny visual feast. Piazza San Giorgio z uroczym kościołem i cieniem lip, gdzie siedzieliśmy przy kawie, jakby czas nie istniał. Villa Monastero – jej ogrody, prowadzące kaskadowo wzdłuż brzegu, z palmami, rzeźbami i widokiem na jezioro, to było coś między medytacją a estetycznym resetem. Kadry tworzyły się same. A każde kliknięcie migawki było jak zamknięcie małego rozdziału piękna.




Oczywiście nie obyło się bez gelato – w końcu jesteśmy w Lombardii, ojczyźnie smaku stracciatella, który narodził się właśnie w Bergamo. Tu lody to nie tylko sezonowa zachcianka, ale prawdziwa sztuka i lokalna duma. Każde miasto miało swoją perełkę – w Como testowaliśmy klasyczne pistacjowe, w Lecco poszliśmy w cytrusowe orzeźwienie, a w Varennie – w cieniu kolorowych kamieniczek i z widokiem na jezioro – zajadaliśmy się fior di latte z kawałkami czekolady, które niemal topiły się w promieniach popołudniowego słońca. Małe, słodkie momenty, które zostają z człowiekiem na długo.





Podróżowaliśmy pociągami, które sunęły malowniczo wzdłuż jeziora, z szybami pełnymi odbić i pejzaży, których nie da się wyreżyserować. Sama jazda była częścią doświadczenia – kadry z okna wagonu wyglądały jak obrazy zmieniające się co kilka sekund. A to wszystko w świetle, które nie znało słowa „nijakość”.
Zojka znowu przeszła swoje – kolejne kilometry, kolejne zachwyty, kolejne „zobacz!” i „chodźmy tam”. To był ten rodzaj podróży, której rytm wyznaczały nie zegarki, tylko światło, ścieżki i zapach kawy o poranku.








Como nas nie zawiodło. Ba, zostawiło w nas ślady, które trudno będzie zatrzeć. A zdjęcia? Są, czekają. Ale prawdziwe kadry zapisane zostały gdzieś głębiej – między sercem a pamięcią.