Kiedy znów zakwitną jabłonie

There is a season for wildness and a season for settledness, and this is neither. This season is about becoming 🌼

Kiedy znów zakwitną jabłonie – śpiewała kiedyś znana polska wokalistka i mimo, że nigdy za nią, ani tym bardziej jej twórczością szczególnie nie przepadałem, to jednak zawsze te słowa kojarzyły mi się z nadejściem wiosny. To ten czas w roku kiedy wreszcie przestajemy przekręcać termostat na kaloryferze na piątkę, kiedy zimową kurtkę zamieniamy na lekką parkę albo katanę i kiedy w ostatnią sobotę marca przestawiamy zegarki na czas letni. Wiosna! Nareszcie! Gdyby ktoś kiedyś nie wymyślił snowboardu i nart – zima mogłaby dla mnie nie istnieć, no może z małym wyjątkiem kiedy chodzę zimą po górach, po krystalicznie białym śniegu, a potem w schronisku wypijam grzańca lub herbatę z prądem. To jedyne wyjątki dzięki, którym jakoś zimę jestem w stanie tolerować, w pozostałych mówię tej porze roku zdecydowane NIE! A już zima w mieście, czyli szaro-czarny śnieg, aromatyczni zabójcy w postaci benzenu i benzopirenu w powietrzu którego wszystkie dopuszczalne normy są wielokrotnie przekroczone, odśnieżanie samochodu, nieprzejezdne ścieżki rowerowe i zmrok tuż po 17 spędza mi sen z powiek już od połowy listopada, dlatego w mojej ocenie zaczęła się  właśnie najfajniejsza połowa roku, więc czas obudzić się z zimowego letargu. Wooo-hooo! 

Wiosna to pora roku, w której czuję, że naprawdę żyję. Zwiększa się moja aktywność fizyczna, kreatywność przeskakuje w górę o co najmniej kilkadziesiąt punktów i ogólnie zauważam, że ludzie jakby częściej się uśmiechali do siebie, choć to przecież tak mało polskie. Sam Kazik śpiewał przecież, że „Polacy są tak agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca”, więc mam cichą nadzieję, że nareszcie się to zmieni i teraz już każdy będzie dla każdego do rany przyłóż, no bo słońca ma być przecież sporo. Cieszę się, bo nareszcie mogę przed snem wyjść na balkon i popatrzeć w niebo robiąc bilans minionego dnia, mogę na tym samym balkonie wypić poranna kawę, co zaliczam do ulubionych rutyn dnia codziennego, takie moje małe guilty pleasure, mogę też w końcu popstrykać jakieś ciekawe zdjęcia, nie tylko w studiu, ale w innych niż zimowych okolicznościach. Zdjęcia w rzepaku, to takie trochę cliché wśród fotografów, szczególnie w naszym kraju twarogiem i cebulą płynącym, ale jako usprawiedliwienie mogę szczerze dodać, że te moje to żadna przygotowana sesja, a raczej spontaniczny wypad na pole, bez żadnej asysty i w momencie, kiedy słońce było jeszcze wysoko, co stanowiło, że warunki oświetleniowe były bardzo niesprzyjające. Jednak nie ma to tamto, jak to mówią dobry koń i po błocie pociągnie, więc coś tam na szybko ustrzeliłem i choć nie do końca jestem zadowolony z rezultatów, to jednak wrzucam, a co tam. Pora korzystać z pogody, cieszyć się słońcem i ruszyć tyłek.
Peace!