Immersive Monet & Friends

Dla mnie obraz musi być czymś przyjemnym, wesołym i ładnym, tak, ładnym!

Jest dość przykrych rzeczy w życiu, abyśmy mieli jeszcze tworzyć więcej.

Pierre-Auguste Renoir


Podczas mojej niedawnej wizyty w Katowicach, mieście znanym ze swojego przemysłowego dziedzictwa oraz niezwykłej dynamiki artystycznej, los zaprowadził mnie do galerii Szyb Wilson, gdzie odbywała się wystawa „Immersive Monet & Friends”. Szyb Wilson – dawna kopalnia, przekształcona w jedną z najważniejszych przestrzeni sztuki współczesnej w regionie – jest miejscem, gdzie oddech historii współgra z rytmem nowoczesności. Wstępując do galerii, przeniosłem się w świat impresjonizmu, który ożywał wokół mnie niczym magia, niemal namacalna. Wchodząc do sali wystawienniczej, poczułem się tak, jakby zapomniany genius loci, duch tego miejsca, współuczestniczył w spektaklu sztuki i światła, przyjmując mnie do świata Moneta i jego współczesnych.



Sztuka nie jest kwestią tego, co widzisz, ale tego, co sprawiasz, że inni ludzie widzą.

Edgar Degas

Ta wyjątkowa ekspozycja ukazała mi nie tylko dzieła impresjonistów, ale całą gamę emocji, które za nimi stoją. Ogromne ściany zostały zamienione w tła, na których wyświetlane były kolejne sekwencje dzieł – od słynnych „Nenufarów” po niekończące się „Katedry w Rouen”. Światło i barwa, charakterystyczne dla impresjonizmu, objawiały się w skali monumentalnej, przełamując statyczność obrazów, jakie znamy z muzealnych ścian. Byłem zanurzony w przestrzeni, gdzie impresja nie była jedynie czymś dostrzegalnym, lecz realnie odczuwalnym, niejako wręcz organicznie współbrzmiącym z otoczeniem. Dzięki technologii immersyjnej obrazy zyskały trzeci wymiar, a wraz z nimi pojawiły się doznania, które oddziałują na zmysły w sposób dotychczas dla mnie nieznany. Każdy detal, każde pociągnięcie pędzla zdawało się unosić w powietrzu, tworząc swoisty kalejdoskop barw i światłocieni. Ta symfonia wizualna była uzupełniona dźwiękami – subtelną muzyką, która w idealnej harmonii towarzyszyła wyświetlanym obrazom. Dźwięki fortepianu, jakby spowite delikatną mgiełką nostalgii, zdawały się rezonować z każdym dziełem, tworząc aurę, która balansowała na granicy sacrum i profanum. Wrażenie immersji było tak głębokie, że zacierało się dla mnie pojęcie przestrzeni i czasu. Zdałem sobie sprawę, że przestałem być biernym odbiorcą – stałem się częścią tego, co widziałem i słyszałem. Było to doświadczenie niemal metafizyczne, jakby obrazy Monet, Renoira czy Degasa przyciągały mnie do swojego świata. Te obrazy, które znam z reprodukcji, tutaj przeobraziły się w żywe sceny. Słynna impresjonistyczna nieostrość, rozmycie konturów, nadawały projekcjom klimat oniryczny, jakby każda wizja była snem ulotnym i niemożliwym do uchwycenia w pełni.



Każdy kadr wystawy przypominał mi, jaką wagę impresjoniści nadawali chwilowości i wrażeniu. Malarze ci – z ich pragnieniem uchwycenia jednego mgnienia światła, jednego przebłysku poranka – stali się mistrzami tego, co efemeryczne. Ich dzieła miały być swego rodzaju impresją, oddechem, krótkotrwałym objawieniem. Oglądając tę wystawę, zrozumiałem, że ich sztuka to nie tylko widzenie piękna, lecz także poszukiwanie głębokiego przeżycia obecności w każdej sekundzie. Dla mnie, wyjście z tej wystawy było jak przebudzenie się z hipnotycznego transu. To było doświadczenie katharsis, które na długo pozostanie we mnie, przypominając o geniuszu impresjonistów i ich sztuki uchwycenia tego, co nieuchwytne.