Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

Nowy Rok. 2025 brzmi dla dzieci lat 90-tych jak totalny science fiction, no ale co zrobić, nastał, więc trzeba się z nim zmierzyć. Od razu na start (mam nadzieję dobry) wjeżdża 19-sta już odsłona z cyklu „Historia Pewnej Fotografii”. Dziś trochę o kodeksie moralnym w fotografii, o tym, jak ukradłem kadr i o tym, dlaczego nie mógłbym być fotografem ślubnym. Baaang!
Nigdy nie przepadałem za fotografią ślubną. To nie moje spektrum artystyczne. Stres, powtarzalność kadrów, oczekiwania młodej pary i ich rodzin – wszystko to sprawia, że wolałbym trzymać się z dala od tego typu zleceń. Jednak czasem zdarza się coś, co sprawia, że aparat sam wędruje do dłoni i łamie się swoje własne zasady, przekracza granice i wychodzi poza przyjęte ramy. Tak było tego jesiennego dnia nad Morskim Okiem, gdzie – choć niezamierzenie, ale jednak – ukradłem kadr innemu fotografowi.
Tatry w październiku to istna symfonia barw. Złociste buki, rdzawe połacie kosodrzewiny, a do tego błękitne niebo przetykane białymi chmurami – krajobraz, który mógłby być tłem dla malarskiego płótna. Spacerując wzdłuż linii brzegowej Morskiego Oka, dostrzegłem młodą parę. Ona – w sukni, której tiule delikatnie falowały na wietrze, on – w eleganckim garniturze. Nie sposób było ich nie zauważyć.
Towarzyszył im fotograf, który starannie ustawiał ich w scenerii górskiego krajobrazu, tak aby jak najkorzystniej wyglądali na swoich ślubnych zdjęciach. Byłem w pewnej odległości, ale zauważyłem moment, który przeszedłby niezauważony przez mniej uważne oko. To moment przerwy, kiedy ich fotograf zmieniał właśnie obiektyw na 70-200, szykowały się więc bardziej ciasne kadry z dużej odległości, ale dla mnie to właśnie ta chwila była najbardziej autentyczna (jeśli przyjrzycie się dokładniej, na pierwszym planie, tuż na wprost pana młodego leży aparat, który fotograf na chwilę odłożył, kiedy przeszukiwał swój plecak). Brak tu wskazówek reżysera, a młoda para zanurza się w autentyczność. Ona poprawia suknię, która kolejny raz zaczepiła się o niewidoczny kamień, on unosi rękę w geście frustracji, mówiąc coś o czasie, który się kończy. Jej twarz zdradza zmęczenie, ale i determinację, by nie pozwolić, by ten moment ich pokonał. Jego spojrzenie, choć podszyte irytacją, wciąż pełne jest troski.
Na zdjęciu widać młodą parę siedzącą na kamieniach wśród jesiennej scenerii. Choć otoczenie wydaje się idylliczne, ich postawy mówią jednak coś zupełnie innego. On patrzy na nią z troską i nieśmiałością, jakby czekał na jej reakcję. Ona – lekko zafoszona, odwrócona w stronę jeziora, z twarzą skierowaną ku górom, jakby potrzebowała chwili samotności. Może to tylko chwila zmęczenia, a może pierwszy zgrzyt, pierwsza różnica zdań w ich małżeńskim życiu?
Właśnie wtedy zrobiłem to, czego robić się nie powinno – podniosłem aparat i nacisnąłem spust migawki. Ukradłem kadr, choć w sumie nie wydaje mi się, aby ich fotograf chciał sfotografować ich właśnie w taki sposób. Zastanawiam się często, jak bardzo fotografia ślubna stała się wyidealizowanym obrazem, który w rzeczywistości niewiele ma wspólnego z życiem. Każdy uśmiech, każdy gest jest tam starannie reżyserowany, często bez miejsca na autentyczność. Powstają fotografie piękne technicznie, ale pozbawione duszy, w których młode pary stają się aktorami w spektaklu pełnym klisz i banałów.
To zdjęcie jest pełne napięcia, które kontrastuje z harmonią otaczającej ich natury. W tej jednej klatce udało mi się uchwycić więcej, niż zwykle widzę na fotografiach ślubnych – prawdę. Nie sztucznie ustawione uśmiechy, nie wymuszony patos, ale chwilę autentycznych emocji. To zdjęcie jest inne. W tym jednym kadrze nie ma sztucznego upiększania. Jest napięcie, jest emocja, jest życie. Właśnie dlatego, choć nie przepadam za fotografią ślubną, to ten jeden moment uchwycony nad Morskim Okiem pozostanie jednym z moich ulubionych.
Zawsze wierzyłem, że zdjęcie nie musi być doskonałe technicznie, by było dobre. Czasem wystarczy je ne sais quoi – coś trudnego do uchwycenia, a jednak wypełniającego kadr znaczeniem. Tutaj było to spojrzenie, ta drobna niedoskonałość w idealnym obrazie miłości.
Czy to była pierwsza kłótnia tej pary? Czy z biegiem lat będą wspominać tę chwilę z uśmiechem? Tego nigdy się nie dowiem. Wiem jednak, że to zdjęcie, choć zrobione przypadkiem, jest jednym z tych, które pozostaną w mojej pamięci na długo.
Patrząc na to zdjęcie, zastanawiam się, czy może właśnie dlatego nie chciałbym być fotografem ślubnym. To nie dla mnie reżyserowanie miłości. Wolę uchwycić to, co przypadkowe, prawdziwe, nieoczywiste. Czasem to te skradzione chwile, które niosą w sobie coś więcej, tworzą fotografie, które naprawdę mają duszę.
Tym razem nie mogłem się powstrzymać. Złapałem w obiektyw moment, który nie był mój – ale był w pełni autentyczny.