Historia Pewnej Fotografii #18

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

Moment ciszy, który mówi więcej niż tysiąc słów.

No dobra, dobra. Wiem, że dawno nie było, ale jak zazwyczaj – codzienność wzięła górę. Nie ma jednak tego złego, bo dziś wieczorem przysiadłem do kompa i wybierając zdjęcie, już po kilku minutach wiedziałem, że musi to być właśnie ta historia. Panie i Panowie, zapraszam do kolejnej, 18-tej już odsłony z cyklu „Historia Pewnej Fotografii”.

Podczas miesiąca spędzonego w Lizbonie, w mieście światła, które nieustannie odbija się od kremowych fasad i brukowanych ulic, pojawił się dla mnie nieoczekiwany rytuał. Każdego poranka, gdy słońce dopiero wstawało, przemierzałem wąskie uliczki Alfamy w stronę niewielkiej kawiarni – Electric Cafe. To miejsce, osadzone przy placu zasnutym cieniem platanów, stanowiło ustronny azyl, gdzie mieszkańcy i przyjezdni zderzali się w ciszy aromatycznej kawy i tajemniczych spojrzeń. To tam, przed wejściem, na niewielkim krześle z widokiem na poranny gwar, siedział codziennie staruszek, którego obecność była niemal równie stała, co przyjazne powitanie baristy. Starszy mężczyzna – w tweedowym sweterku, zawsze rozpiętej kurtce i papierosem tlącym się między żółtawymi palcami – przypominał żywy pomnik z dawnych czasów. Każdego dnia o tej samej porze zamawiał espresso, które popijał powoli, zupełnie jakby chciał przedłużyć chwilę i unieść się ponad czas. Ten człowiek miał w sobie coś głęboko intrygującego. Nie emanował ani radością, ani melancholią – raczej spokojem kogoś, kto zobaczył już wszystko, co warte zobaczenia i nie czeka na nic więcej. Jego twarz, poorana zmarszczkami, przypominała stare mapy morskie, na których każdy kontur oznaczał przebyte już życie. W jego spojrzeniu była historia, jakiej nie można wyczytać z książek. Pewnego poranka, niosąc aparat fotograficzny, uznałem, że muszę uchwycić tę samotną postać. Słońce wschodzące nad dachami rzucało ciepłe światło, które wydobywało z jego sylwetki miękką poświatę. Podniosłem aparat, zastanawiając się, czy staruszek zauważy mój gest, ale on wydawał się zbyt pogrążony we własnym świecie, by zwracać uwagę na cokolwiek wokół. W tej jednej chwili udało mi się uchwycić coś nieuchwytnego – obraz człowieka, który nie oczekiwał niczego więcej od życia.

Obserwowałem go, fascynując się jego obecnością, która zdawała się odcinać go od reszty świata. Przez wiele dni widywałem go w tej samej pozie, siedzącego na tym samym krześle, zawsze o poranku, gdy ulice jeszcze nie budziły się do życia. Miałem wrażenie, że ten moment wymaga ciszy i niepowtarzalności. W kadrze pojawiła się jego twarz, pełna głębokich, jakby wyrytych dłutem zmarszczek, które mówiły więcej niż słowa. W tej jednej chwili udało mi się uchwycić esencję samotności i spokoju – aurę człowieka, który całe życie próbował czegoś sięgnąć, by teraz, w ostatnich latach, znaleźć sens w tej ciszy, w obecności samego siebie. Nigdy nie dowiedziałem się, kim był ten staruszek. Nigdy też nie odważyłem się podejść, by zapytać o jego imię, czy przeszłość. Może był kiedyś marynarzem, który wracał do tego miasta po każdym rejsie? Może pisarzem, który stąd czerpał inspiracje? Albo po prostu mieszkańcem Lizbony, który już dawno odnalazł harmonię w byciu jedynie sobą.

Wracając do domu, spojrzałem na fotografię, którą zrobiłem – obraz człowieka, którego nigdy nie poznałem, lecz który, jak mi się zdawało, przekazał mi pewną ponadczasową prawdę. Ten staruszek przypomniał mi o wartości chwili, o samotności, która nie jest pustką, lecz miejscem, gdzie odnajdujemy siebie. Wciąż zastanawiam się, kim mógł być, ale wiem, że ta wiedza nie była mi potrzebna – wystarczyło jedno spojrzenie, by zapisać go w mojej pamięci, a Lizbona na zawsze zyskała nowy odcień.

Tego dnia, przy dźwiękach fado dobiegających z pobliskiej uliczki, zrozumiałem, że w Lizbonie odkryłem nie tylko miasto pełne światła i cieni, ale i człowieka, który przypomniał mi o nieuchwytności chwili i mądrości, jaką niesie ze sobą milcząca obecność.