Historia Pewnej Fotografii #12

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

ZARÓWNO W ŻYCIU JAK I W DOBREJ SZTUCE WIELE HISTORII POZOSTAJE BEZ WYJAŚNIENIA

Jako że mamy wakacyjny czas, w dzisiejszym odcinku z serii „Historia Pewnej Fotografii” musi ukazać się również coś wakacyjnego, choć początkowo zamysł był jednak nieco inny, no ale skoro mamy lato, to nie ma wyjścia.

Podobno są zdjęcia, które nie wymagają żadnych podpisów, tytułów czy nawet opisów – zgadzam się, ale są i takie, gdzie dopiero po przeczytaniu tytułu, zdjęcie nabiera sensu, albo nowego znaczenia i tworząc ten cykl, taki właśnie był zamysł. Dziś jednak przedstawię prostą, codzienną i na pewno w żaden sposób niezaskakującą historię zdjęcia, przedstawiającego człowieka, który lata sobie nad morzem.

Był maj. To dobra pora, by wybrać się nad morze, nie tylko dlatego, że jest jeszcze przed sezonem i jest to dobra okazja, aby ominąć tłum turystów, którzy daliby się zabić za kawałek wędzonego dorsza, ale przede wszystkim dlatego, że można już wtedy trafić na dobrą, słoneczną pogodę. I tak właśnie było tego dnia. Słońce od rana wędrowało po bezchmurnym, niebieskim, pozbawionym właściwie chmur sklepieniu i mimo że nie było za ciepło, głównie przez chłodny wiatr, to jednak zdecydowałem, że spakuję plecak i spędzę cały dzień, wędrując po plaży. Wyruszyłem z Łeby, nie narzucałem sobie żadnego konkretnego celu, to miał być po prostu spacer, długi spacer. W plecaku miałem zapas jedzenia, coś do picia, w słuchawkach dobrze wcześniej przemyślaną playlistę na Spotify no i oczywiście aparat i kilka obiektywów, na wypadek, gdyby się coś wartego ustrzelenia przytrafiło. Dodatkowych kilka kilogramów, czyli waga sprzętu fotograficznego nie zawsze sprzyja długim wędrówkom, ale ja zdążyłem już do tego przywyknąć. Kierowałem się na zachód, w stronę miejscowości Czołpino, która była oddalona o jakieś 25 km, ale jak pisałem wcześniej, nie była ona moim celem, a jedynie kierunkiem, w stronę którego się poruszałem. Plaża była właściwie pusta, co jakiś czas spotykałem tylko jakichś spacerujących emerytów, którzy żółwim tempem przechadzali się przy linii morza albo dzieciaki, które najpewniej były tam w ramach zielonej szkoły, poza tym ludzi właściwie nie było. Takie morze to ja rozumiem, bo czego by nie mówić, to jednak panujący w sezonie kicz i tandeta sprawia, że każde nadmorskie miasteczko jest co najmniej tak brzydkie, jak poseł Mejza, jednak tym razem nie musiałem się o to martwić. Co chwilę zatrzymywałem się, by usiąść na piasku, napić się wody, poleżeć, by ponownie wstać i iść dalej. Warunki do robienia zdjęć były przeciętne, żeby nie powiedzieć słabe. Światło było dość ostre, a i robienie zdjęć falującej tafli zagarniającej piasek na plaży nie sprawia mi żadnej radość, pomijając już fakt, że w ogóle mi się nie podoba. Każdy potrzebuje takiego dnia, bo mimo że właściwie nic spektakularnego się nie wydarzyło, to jednak dobrze czasem nic nie musieć, nie zerkać na zegarek, być tylko sam na sam z własnymi myślami i mieć tą perspektywę całego, długiego dnia tylko dla siebie. Gdzieś w połowie drogi zauważyłem dwóch kolesi jeżdżących (to chyba właściwy czasownik) na kite’ach, a że wiatr tego dnia był naprawdę dobry, postanowiłem usiąść i trochę się napatrzeć, bo nie wyglądali na amatorów. Back flipy, salta, front loopy i inne triki, których nazw nie jestem w stanie pewnie przytoczyć, nie sprawiały im najmniejszych problemów i wykonywali je z dziecinną łatwością. Pięknie to wyglądało i idealnie wkomponowało się w słuchany wtedy przeze mnie album Hongkong Remaster – Monolake (kto nie zna, warto się zaznajomić, bo naprawdę jest sztos). Żałowałem tylko, że nie mam przy sobie żadnego teleobiektywu, bo idealnie byłoby zrobić im zdjęcie, ale jako że zawsze stosuję zasadę: „Rób to, co możesz tam, gdzie jesteś tym, co masz!” Usiadłem sobie przy linii brzegu i czekałem w nadziei, że podpłyną bliżej. Jak się uda, to się uda, jak nie, to nic nie szkodzi i właśnie wtedy jeden z nich podpłynął bliżej plaży, a zaraz potem wiatr wzniósł go wysoko nad taflę wody. Mimo założonego szerokokątnego obiektywu zrobiłem szybko serię zdjęć. To spodobało mi się najbardziej, bo mimo że nie widać na nim pięknej, kolorowej czaszy latawca, to koleś wygląda, jakby frunął.

Czy uważam to zdjęcie za dobre? Czy pochyliłbym się nad nim, gdyby wpadło mi w oko na przykład na Instagramie? Szczerze odpowiem, że raczej nie. Sporo przecież takich zdjęć, ale nie to jest tu istotne, ważne jest, że zawsze już to właśnie zdjęcie kojarzyć mi się będzie z tym dobrze spędzonym dniem na plaży, gdzieś między Łebą, a Czołpinem.

Close Menu