Historia Pewnej Fotografii #10

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

Świat jest pokręcony i przez to powstaje trójwymiarowa głębia. Jak ktoś chce mieć wszystko proste, powinien żyć w świecie opartym na ekierce.

Czas na okrągły, jubileuszowy, bo już dziesiąty wpis z cyklu Historia Pewnej Fotografii. Długo zastanawiałem się, jakie zdjęcie wybrać, jaką historię opowiedzieć. Czy sięgnąć do odległej, może nawet analogowej fotografii, czy skupić się raczej na czymś bardziej współczesnym. Ostatecznie, doszedłem jednak do wniosku, że przecież czas nie ma tu najmniejszego znaczenia, a liczy się tylko historia stojąca za zdjęciem, która na ten właśnie moment znana jest jedynie mi.

Dzisiejsza historia miała miejsce w Portugalii, a dokładniej w stolicy tego kraju, Lizbonie, którą szczerze pokochałem. Od zawsze Półwysep Iberyjski, który znajduje się w południowo-zachodniej części Europy, uznawałem za jedno z moich miejsc na ziemi i to właściwie pod każdym względem. Wizyty zarówno w Hiszpanii jak i Portugalii zawsze były dla mnie wyjątkowe, pod względem fotograficznym również, ale mam tu też na myśli kulturę, kuchnię, którą szczerze uwielbiam, panujący tam klimat, mentalność ludzi, zapach kawy o poranku w ulicznych kafejkach…, ech mógłbym tak długo. W 2018 roku dostałem szansę pomieszkania w Lizbonie przez cały miesiąc, a tym samym poznania tego magicznego miasta od podszewki, dotarcia do miejsc, o których trudno czytać w przewodnikach turystycznych i po prostu, bez ciśnienia tam pobyć. Skorzystałem. Lizbona podzielona jest (jak chyba większość dużych miast) na dzielnice, na pewno każdemu, kto miał okazję kiedyś być w tym mieście, obiły się o uszy chociażby: Baixa, Chiado, Mouraria, czy jej najstarsza dzielnica, oflankowana mauretańskimi murami obronnymi – Alfama. Ma ona niezwykły urok. To tam, wśród krętych jak w Medynie, wąskich uliczek, życie toczy się swoim (nie ma co ukrywać) wolnym biegiem. Dzielnica ta należy do bardzo biednych i choć jest to wizytówka Lizbony, nie ma ona przesadnie wymuskanego, bardzo turystycznego charakteru, co moim zdaniem tylko dodaje jej uroku. Często bywałem w tej właśnie dzielnicy i myślę, że nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że należy do moich ulubionych, a poranna kawa w jednej z wielu przytulnych i urokliwych kafejek, których jest tam bez liku, z sentymentem wspominam do dziś.

Pewnego razu, zupełnie przypadkiem trafiłem tam na coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem, a mianowicie na Feirra da Ladra. To odbywający się tam w każdy wtorek i sobotę bazar staroci, który głównie ze względu na swoją historię nazywany jest słynnym Targiem Złodziei. Nazwa rynku – targ złodziei – przywodzi na myśl wątpliwą sławę pierwotnej renomy lokalizacji, jak również fakt, że kiedyś dokonywano tu różnych szemranych transakcji, a samo miejsce lepiej było omijać szerokim łukiem. Oczywiście, dziś miejsce to jest całkowicie bezpieczne, co przekłada się na ogromne zainteresowanie, a w konsekwencji spory tłum ludzi przechadzających się miedzy rozłożonymi na ulicy szpargałami. Piszę szpargałami, bo trudno mi znaleźć odpowiednią nazwę na te wszystkie rzeczy, które można tam kupić, bo właściwie trafić można nawet na rzeczy, których zastosowanie trudno mi sensownie wytłumaczyć. Można dostać tam podróbki dzieł sztuki (widziałem nawet obraz „Pracownia artysty” Claude Monet’a, który zawsze mi się podobał), płytki ceramiczne azulejos, wątpliwej jakości biżuterię, ceramikę, płyty winylowe, antyki, rękodzieło, tekstylia, książki, zabawki, a nawet starą pralkę typu Frania, czy zapchany zlew – wszystko! Miejsce ma naprawdę osobliwy, swoisty klimat, którego trudno szukać gdzie indziej, a pikantnego smaku dodaje jeszcze ciągnąca się za tym miejscem historia, która bardzo mnie intryguje.

Oczywiście, jak to na każdym targu, jeśli chcemy trafić na jakieś „perełki”, to zdecydowanie warto wybrać się tam wcześnie rano, zanim towar nie zostanie przebrany. A, jako że targ zaczyna się już o godzinie 6.00, to pobudka powinna mieć miejsce zaraz o świcie. Ja, na szczęście, nie musiałem się spieszyć, bo jedyne, na co liczyłem, to jakieś kadry, które uda mi się tam ustrzelić, dlatego na miejscu pojawiłem się dopiero po godzinie 9.00. Było tłoczno, ale w sobotę zawsze jest więcej ludzi niż we wtorek, a do tego była całkiem niezła pogoda, jak na marzec, który raczej obfituje w rzęsiste opady deszczu, co tym bardziej zachęciło ludzi do wyjścia z domów. Wypiłem dobrą kawę, poszwendałem się trochę między stoiskami, zjadłem nawet kilka pasteis de nata, które podobno pochodziły z Belem, potem posiedziałem trochę na ławce i przesłuchałem po raz kolejny albumu Source, jednego z moich ulubionych wykonawców, Sync24 – lubię, kiedy muzyka idealnie zgrywa się z tym, co akurat widzę, a dźwięki serwowane przez Phila Bollanda, czyli połowy duetu Carbon Based Lifoforms, w wirtuozerski wręcz sposób zgrywały się z ludźmi, którzy próbowali odnaleźć coś na stoiskach. Zrobiłem tego dnia kilka zdjęć, które raczej zaliczyć można do zdjęć reporterskich – no, może niektóre nawet do street photography, ale wiedziałem, że nie zrobiłem wtedy jeszcze tego jednego, jedynego zdjęcia, które dawałoby mi satysfakcję i które mógłbym nazwać zdjęciem, po jakie tam przyszedłem. Wtedy też zobaczyłem pewnego gościa ubranego na czarno, opierającego się o piękną, żółtą ścianę, co stanowiło fantastyczny kontrast. Gość był najpewniej kucharzem w jednej z wielu restauracji znajdujących się w pobliżu targu i korzystając z przerwy, wyszedł sobie na papieroska. Miał na głowie duży, czarny turban, jedną nogą opierał się o mur, a jego wzrok skierowany był właśnie w stronę Targu Złodziei, wyglądało to trochę jak scena przeniesiona z XII/XIII wieku, kiedy to targ ten nie był jedynie atrakcją dla turystów, tylko handlowano tu wtedy towarami wątpliwego pochodzenia. To będzie to zdjęcie, pomyślałem i nie zastanawiając się długo, wycelowałem i nacisnąłem spust migawki. Tak właśnie powstało to zdjęcie i mimo że, podobnie jak i w wielu poprzednich historiach, które opisywałem, zdjęcie powstało całkiem przypadkowo i pewnie nawet szczególnie nie zachwyca, to dla mnie zawsze będzie kojarzyło się z tym jedynym w swoim rodzaju miejscem, do którego żywię ogromny sentyment.

23 lutego 2018 roku, godzina 14.49.

Close Menu