Historia Pewnej Fotografii #07

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

FOTOGRAFIA NIE MA ZASAD. TO NIE SPORT.
WAŻNY JEST EFEKT, A NIE SPOSÓB, W JAKI ZOSTAŁ OSIĄGNIĘTY.

Chyba każdy z nas złamał kiedyś prawo, jadąc samochodem, przekroczył na przykład dozwoloną prędkość, a może przejechał podwójną ciągłą, albo jechał na gapę autobusem, przechodził przez jezdnię w niedozwolonym miejscu, ściągał na egzaminie, lub choćby robił zdjęcia tam, gdzie ich robić nie wolno. Chyba każdy też, będąc na wakacjach, bez względu na to, czy jest się fotografem, czy zwykłym turystą, natknął się kiedyś na znak „zakaz fotografowania”. Coraz częściej spotykamy się również z dodatkowymi opłatami za wniesienie aparatu, nowymi obostrzeniami dotyczącymi chociażby zwykłego selfika, czy inne ograniczające restrykcje dotyczące konkretnych miejsc, w których możemy zrobić zdjęcie. Muzea, miejsca kultu, organizatorzy imprez, a często także i lokalne władze wprowadzają tego typu utrudnienia, które niestety powodują, że nie możemy wrócić do domu ze zdjęciem, na które tak liczyliśmy. I jeśli to zdjęcie stanowi tylko miły dodatek do wakacyjnego czasu, to można to jeszcze jakoś przeboleć, zdecydowanie gorzej jest, jeśli wybrałeś się na wakacje właśnie w celu zrobienia nowych zdjęć. I to właśnie będzie tematem Historii Pewnej Fotografii #7.

Żeby trochę bardziej przybliżyć historię zdjęcia, które już pewnie zdążyliście zauważyć, musimy przenieść się do 2014 roku, kiedy to po raz któryś już z kolei w moim życiu znalazłem się w Grecji. Tym razem nie były to wakacje, a raczej podróż służbowa, ale nie ma to większego znaczenia, bo aparat mam przy sobie nawet podczas niedzielnego spaceru, więc spokojnie tą kwestię możemy pominąć. Nie ma co ukrywać, że obok Akropolu Meteory to chyba najbardziej spektakularne, widowiskowe i zapadające w pamięci miejsce nie tylko w samej Grecji, ale śmiało ośmielę się napisać, że w Europie. Te niesamowicie potężne formacje skalne, sięgające grubo ponad 500 m n.p.m., na szczytach których zbudowano ludzkimi rękami monastery, czyli klasztory, które setki lat temu zamieszkiwane były przez mnichów, a jeszcze wcześniej przez pustelników, którzy przybyli tam w poszukiwaniu ciszy, medytacji, a może, co wydaje mi się bardziej prawdopodobne, po prostu były to miejsca spotkania człowieka z Bogiem. Nie będę wypisywał tu elaboratów związanych z tym, jak powstały te klasztory, bo z tego, co pamiętam i tak nie ma jednoznacznej teorii dotyczącej ich początków, nie będę też przeszukiwał Internetu w poszukiwaniu dat, danych, czy innych informacji, bo nie taka moja rola, a kto będzie miał ochotę, to sprawdzi sobie sam, ale myślę, że na pewno warto choć wspomnieć o tym, że z 24 klasztorów, które pierwotnie tam powstały, do dnia dzisiejszego zachowało się jedynie 6, reszta popada w ruinę. Może kogoś zainteresuje też fakt, że w klasztorach możemy znaleźć naprawdę warte obejrzenia obrazy, pergaminowe rękopisy, a na ścianach można podziwiać liczne freski i witraże, ale to wszystko ma mniejsze znaczenie, bo to, po co naprawdę warto tam pojechać, to zapierające dech w piersiach widoki roztaczające się ze szczytów Meteorów. Z naturą i tak żaden witraż, czy inne dzieło sztuki wygrać nie ma najmniejszych szans, a sceneria, która towarzyszy tym wiszącym klasztorom, jest po prostu nie do opisania. Nigdy miejsca kultu religijnego takie, jak: kościoły, meczety, czy cerkwie nie przemawiały do mnie, jakoby byłyby to miejsca święte – miejsca, w których można spotkać Boga. Oczywiście, doceniam tego typu budynki pod względem obecnej tam sztuki, doceniam architekturę, często nawet lubię klimat w nich panujący, ale moje osobiste przekonania podpowiadają mi, że Bóg nie upodobał ich sobie bardziej niż na przykład lasu, pola, łąki i brzegu rzeki, a to raczej człowiek przypisał to miejsce Bogu dla własnej wygody, władzy, pozyskania autorytetu, kontroli i niestety manipulacji. Abstrahując od tego, czy jest się wierzącym, czy nie, to jednak zaufajcie mi na słowo, że w tym właśnie miejscu można poczuć jakąś nadludzką, niewytłumaczalną, niematerialną obecność.

W wielu miejscach w klasztorach nie wolno robić zdjęć, są oczywiście wyjątki takie, jak dziedzińce i pomieszczenia przygotowane specjalnie dla turystów, w których pstrykać możemy do woli, ale takie zdjęcie z Meteorów może mieć prawie każdy, wystarczy zorganizować sobie wycieczkę, mieć przy sobie jakiś aparat i gotowe. Pomyślałem sobie wtedy, że faktycznie takie zdjęcie nie wymaga wielkiego zachodu, ale już na przykład mieć zdjęcie mnicha zamieszkującego klasztory w Meteorach, to już nie taka prosta sprawa. Dlaczego? Bo jednym z najważniejszych punktów regulaminu dla zwiedzających jest absolutny zakaz fotografowania mnichów. No, to już mam temat na zdjęcie, pomyślałem, czytając ten punkt regulaminu. Najpierw musiałem znaleźć jakieś dobre miejsce, wnętrza odpadały na samym początku, bo panuje w nich półmrok, a światło dostaje się tylko przez wąskie okna, często zakryte witrażami. Co prawda, znalazłem jedno otwarte okno w niewielkiej wieżyczce, z którego rozpościerał się piękny widok, ale szansa, że drogę między właśnie tym oknem, a moim obiektywem przetnie jakiś mnich i w dodatku jeszcze strzelę mu wtedy fotkę, graniczyłaby z cudem (nawet w tak świętym miejscu). Musiałem więc wyjść na dziedziniec, czyli miejsce, gdzie spotkać można najwięcej turystów, fotografów i zorganizowanych wycieczek – najgorzej. Mnisi prawie nigdy się tu nie pojawiają, siedzą raczej zaszyci w miejscach niedostępnych dla zwykłych śmiertelników, a jedynie przechodząc między komnatami, można jakiegoś trafić, ale na fotkę mnicha raczej szanse malały z każdą minutą. Zadanie wydawało się niewykonalne i pomyślałem sobie, no trudno, przecież nie zawsze musi się udać. Idąc na ryby, też nie zawsze uda się wyłowić coś konkretnego, czasem trzeba wrócić do domu z pustym wiadrem. I mimo że nigdy ryb nie łowiłem, to pomyślałem sobie wtedy, że zapomniałem o najważniejszym, o czymś bez czego nie ma mowy o wyłowieniu czegokolwiek, a już o grubej rybie (to chyba średnio pasuje do mnicha) mogłem całkiem zapomnieć – zapomniałem o przynęcie! Musiałem po prostu wywabić zwierza z norki. Najpierw musiałem znaleźć sobie czatownię, czyli miejsce, gdzie będę miał pewność, że nie będzie ludzi, a ja będę miał możliwość schować się z aparatem tak, by nie zostać zauważonym. Znalazłem miejsce w rogu dziedzińca, widok był tam zdecydowanie gorszy, niż w jego centralnej części, no ale było to jedyne w miarę wyludnione miejsce. Zająłem miejsce na jednoosobowej, kamiennej ławce, mając pewność, że nikt się do mnie nie dosiądzie. Aparat ukryłem pod plecakiem – tak, by tylko wystawała część obiektywu, potem ustawiłem wszystkie parametry ekspozycji i gotowe. Pozostało tylko wywabić mnicha i to tak, by znalazł się w tej konkretnej części dziedzińca. Tylko, jak to zrobić? Kątem oka po lewej stronie widać było małą piwniczkę, do której prowadziły schody, było to miejsce, gdzie paliły się świece i znajdowały się ogromne drzwi, przez które co jakiś czas przechodzili mnisi. Pod ogromnym świecznikiem zauważyłem brewiarz, albo jakąś inną księgę i właśnie wtedy pomyślałem, że to będzie moja przynęta. Zaczekałem, aż piwniczka opustoszeje, zszedłem kilka stopni po schodach w dół i zabrałem tą księgę ze sobą na dziedziniec, odkładając ją dokładnie w narożnik balkonu w nadziei, że któryś z mnichów w końcu ją zauważy i po nią wyjdzie. Taką miałem nadzieję, jednak mijały minuty, wiatr przewracał jej strony i mimo że kilku mnichów przechodziło przez piwniczkę, żaden po nią nie wyszedł. W pewnym momencie zniecierpliwiony całą sytuacja chciałem nawet do jednego z nich krzyknąć: ej, ziomek, tu jest Wasza książka, chodź tu i zabierz ją sobie – ale ostatecznie tego nie zrobiłem. Już miałem pakować sprzęt, bo za 10 minut miałem odjazd mojego autobusu do hotelu, kiedy nagle zobaczyłem, że w moją stronę zbliża się mnich. Stanął przy barierce, schował brewiarz do kieszeni, porozglądał się, odwrócił na pięcie i czym prędzej wrócił do swojej piwniczki. Tyle mi wystarczyło, to był ten moment. Mam to! Whoo hoo!

To był środek dnia, światło do fotografowania było najgorsze z możliwych, ale nie miało to wtedy żadnego znaczenia, bo mimo że światło wydawało się psuć zdjęcie, to jednak moment był po prostu idealny. Taka chwila się już nie powtórzy.

Close Menu