Historia Pewnej Fotografii #03

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

POZBIERAĆ JEST SIĘ DZIESIĘĆ RAZY TRUDNIEJ, NIŻ ROZSYPAĆ

Pewnie jeszcze kilka miesięcy temu nikt nawet nie myślał o czymś takim, jak sytuacja, z którą przyszło nam się dziś zmagać. Sytuacja dziwna. Nawet bardzo. Nie ma wojny, ani póki co jakiegoś zagrożenia zbrojnego, a przynajmniej o niczym takim mi nie wiadomo. Nie zbliża się w kierunku naszej planety potężny, pędzący asteroid, który rozbije ją na miliony kawałków. Nie panuje żadna klęska żywiołowa. I dla większości z nas nic szczególnie groźnego się nie dzieje. No, może jedynie poza faktem, że zostaliśmy zamknięci, ba, zaryglowani w obrębie własnego państwa, miasta i w końcu swoich czterech ścian. Niby ciągle mamy stałe łącze internetowe i pełną lodówkę, możemy spać po 12 godzin, wbijać kolejne levele w grach, nadrobić wszystkie zaległości na Netflix’ie, a niektórzy pewnie po raz pierwszy od lat sięgną nawet z nudów po książkę, a mimo wszystko jednak coś jest nie tak. Nie takie były zasady! Nie tak to wszystko powinno działać. Bo, mimo że pewnie wcześniej zaistniała sytuacja była marzeniem niejednego z nas, to podświadomie czujemy, że coś jednak nie halo! Miasta wyglądają trochę jak ze scenerii filmów postapokaliptycznych, miejsca, które kiedyś tętniły życiem, kawiarnie, kina, restauracje, siłownie, kluby, parkingi i galerie handlowe są wyludnione, pozamykane, martwe. Idąc przez miasto w piękny, wiosenny już prawie dzień, nucąc pod nosem o ironio: Now you’re stuck in a moment, and you can’t get out of it, U2, mam wrażenie, że albo jest to jakiś monstrualny flash mob i rozglądając się za ukrytą kamerą, nieśmiało wierzę, że zza rogu wyskoczy za chwilę tłum ludzi, krzycząc: „mamy Cię”, albo, co bardziej prawdopodobne, utknąłem w czymś na wzór Truman Show i akurat zbliża się ostatni odcinek, w którym okaże się, że całe moje życie to był jeden wielki Big Brother, no chyba, że ostatecznie spotkam jakichś zombie, którzy za cel obrali sobie pozbycie się ostatniego żyjącego człowieka na tej planecie – mnie! Damn, jakie to wszystko dziwne! Jeszcze miesiąc temu planowałem sobie, gdzie pojadę w tym roku na majówkę, zastanawiałem się, czy na wiosnę kupić sobie czarne Air Maxy, czy może ciemnozielone, czy wyrobię się z projektem w pracy, który chciałem zakończyć z początkiem kwietnia, że 14 marca w Hipnozie zagra Lucy, a ja wciąż jeszcze nie mam biletów i wreszcie, czy ekspres do kawy La Marzocco to na pewno niezbędny gadżet w moim domu. Oczywiście takich przyziemnych rozkmin było zdecydowanie więcej, a moja „to-do list” z każdym dniem powiększała się o kolejne, a przynajmniej do czasu. Na chwilę obecną, żadna z tych rzeczy nie ma już dla mnie większego znaczenia, bo Covid-19 wcisnął przycisk „pause” na pilocie i wszystko się nagle zatrzymało.

BAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAANG!

Świat się zatrzymał, a my nie wiemy, co dalej. Ludzie, którzy z natury są egoistami, przyzwyczaili się, że świat należy do nich, a tu okazuje się, że w dobie tak wysoko rozwiniętej technologii, lotów w kosmos, samorozmrażających się lodówek, iPhone’ów, bezprzewodowych słuchawek i elektrycznych hulajnóg zabija nas wirus. Straciliśmy zdolność przewidywania tego, co będzie jutro, tego, że rano wstaniemy, zjemy wypasione śniadanko, pojedziemy do pracy, a po drodze wjedziemy do Starbucksa na kawkę, podczas przerwy na lunch pogadamy o imprezie, na której byliśmy w weekend, albo obrobimy komuś dupę, potem siłka, może dokończymy jakiś serial na Netflixi’e i od jutra podobnie. Nawet, jeśli słyszeliśmy kiedyś o pożarach w Australii, to nasza rola ograniczyła się do zalajkowania zdjęcia koali na Instagramie, o globalnym ociepleniu też coś słyszeliśmy, ale kto by się tym przejmował, to, że ebola w Afryce doprowadziła do śmierci 13 tysięcy ludzi, spowodowało tylko wzruszenie ramionami i wreszcie, kiedy o uszy obiło się nam, że gdzieś w Chinach panuje jakiś wirus, też mieliśmy to w dupie, bo kogo interesuje śmierć 3 tysięcy ludzi, którzy zarazili się zupą z nietoperza. My tu jesteśmy bezpieczni, Europa jest nietykalna, nie ma tu wojny, głodu, malarii, nikt nie umiera z braku wody, trzęsienia ziemi mają miejsca incydentalnie, a że od czasu do czasu jest jakaś powódź, która nie powoduje większych strat, albo w najgorszym wypadku jakiś zamach terrorystyczny, to chyba nie ma powodu do niepokoju, prawda? Solidaryzuję się z ofiarami przez zmianę zdjęcia profilowego na fejsie, ewentualnie dodaję do postów #prayfor i mam wyjebane! Świat się zatrzymał i wreszcie zaczęliśmy myśleć, zastanawiać się, łączyć fakty, rozmawiać z rodziną, bliskimi, doceniać, jakie znaczenie mają dla nas przyjaciele i to nie ci, których mamy tysiące na FB, tylko ci, z którymi możemy wypić piwo, obejrzeć mecz, czy iść na hamburgera. Nagle okazało się, że nie potrafimy wytrzymać tygodnia w domu, choć, chodząc do pracy czy szkoły, za taki wolny tydzień bylibyśmy w stanie dać się pokroić. Dziś musisz zmierzyć się z o wiele większym problemem niż to, że projekt w pracy nie będzie na czas, to, że paczka, którą zamówiłeś na Allegro przyjdzie dopiero jutro, choć zamawiałeś priorytet i tym, że rozczarował cię film w kinie, na który tak czekałeś – nie tylko musisz zmierzyć się z własną rodziną, ale przede wszystkim z samym sobą. Swoimi myślami, niepewnościami, słabościami, natręctwami, dziwactwami i to 24h na dobę. Skończyło się zakładanie maski, kiedy byliśmy w pracy, jak zagadywaliśmy do dziewczyny, czy kiedy udawaliśmy, że świetnie się bawimy na imprezie, bo tak przecież wypadało. I nagle STOP. Nie wiemy, co będzie jutro, za tydzień, za miesiąc. Nie wiemy, ile to potrwa, czy się nie zarazimy, a może już jesteśmy? Ilu będzie zakażonych, ile przypadków śmiertelnych? Czy będzie jak we Włoszech, a może raczej jak w Japonii? Czy ufać rządowi? Czy dane nie są zaniżane? Czy wykonują odpowiednią ilość testów? Nie wiadomo, czy nie zarazi się ktoś z naszych bliskich. I wreszcie, co będzie potem? Czy nastąpi gospodarcza recesja? Czy tysiące małych przedsiębiorców nie pójdzie z torbami? I jak odbije się to na nas wszystkich?

Osobiście wierzę, że ma to głębszy, nieco bardziej metafizyczny sens, że to Matka Natura pogroziła palcem w naszym kierunku, by trochę nami wstrząsnąć. Postanowiła zwolnić odrobinę tempo życia, skoro sami nigdy nie potrafiliśmy. Od lat miasta nie były tak spokojnie ciche, nagle okazało się, że nie ma zgiełku, smogu, smrodu spalin, wkurwionych kierowców, którzy, stojąc w korkach, notorycznie naciskali na klakson, podobno nawet zwierzęta z lasów zaczynają wchodzić do metropolii. Przeczytałem gdzieś nawet piękny cytat, że paradoksalnie ludzie chorują i umierają na płuca, ale jednocześnie zaczynają oddychać. Każdy wiedział, że prędzej czy później musi się coś stać, że coś wisi w powietrzu i to tylko kwestia czasu, kiedy na nas spadnie, bo świat zaszedł za daleko, a my, rozleniwieni, przekonani, o tym, że wszystko się nam należy, przepełnieni dobrobytem i konsumpcyjnym rozpasaniem, ignorujący wszystko i wszystkich, egoistycznie odkładaliśmy jednak tą czarną wizję na wiele lat do przodu, ale niestety to nie my o tym decydujemy i powinniśmy się oswoić z tą myślą. W czasach, kiedy żyje się szybko, patrząc głównie na czubek własnego nosa, ewentualnie jeszcze na najbliższa rodzinę, pomijamy takie tematy, jak: choroba, porażka, depresja, samotność, nawet śmierć dziś wydaje się czymś na granicy wstydu. Dlatego myślę, ale i bardzo wierzę, że dla wielu będzie to życiowa lekcja pokory, pochylenia głowy i zresetowania swoich wartości. Może w końcu takie słowa, jak: szacunek, miłość, pokój, harmonia, przyjaźń nabiorą nowego znaczenia? Pokochamy na nowo to, co do tej pory traktowaliśmy beznamiętnie, zwyczajnie i prozaicznie: kawę w kawiarni ze znajomymi, uściski dłoni, piłkę nożną, hałasujące dzieci na placach zabaw, zatłoczony autobus w drodze do domu, miasto w godzinach szczytu, a może i plażę, na której nie będzie miejsca, żeby się rozbić. Może, kiedy to wszystko się już skończy, nabierzemy szacunku dla takich zawodów, jak: lekarz, pielęgniarka, ekspedientka, nauczyciel, policjant i tysiące innych, którzy okazują się być jednak potrzebni. Wierzę, że wszystko, co dzieje się na świecie, dzieję się z jakiegoś powodu i jak zawsze potrzeba było tragedii, by ludzie otwarli oczy, zobaczyli, co jest tak naprawdę w życiu ważne.

Na koniec mały wkurw, bo muszę! Jedyny współcześnie żyjący gatunek z rodzaju Homo, w dodatku podobno nawet Sapiens, oprócz tego, że ma naprawdę sporo zalet, ma też kilka wad, których mimo starań nie potrafię się nauczyć akceptować, a nawet tolerować. Naprawdę się staram i trwa to już przynajmniej 30 lat, ale za ch*ja nie mogę! Jeśli miałbym wskazać dwie największe wady tego gatunku, to byłaby to na pewno głupota (o ironio, przecież to sapiens), a ta druga to albo przekora albo egoizm – do wyboru. Ludzie, którzy zazwyczaj piją w domu Wosebe, nagle poczuli kawiarniany zew i zapragnęli usiąść przy filiżance w kawiarni, rozkoszując się aromatem kawy wśród znajomych, ci, którzy przez okrągły rok dupy z domu nie ruszą, nagle stwierdzili, że pora pobiegać, albo iść na rower ze znajomymi, bo uaktywnił się w nich tryb sportowca. Nieważne, że lekarze, eksperci i naukowcy proszą, by siedzieć w domu i unikać spotkań w grupie, nieważne, że we Włoszech konają ludzie w cierpieniu i nieważne, że narażam siebie, ale przede wszystkim innych – ja, w przeciwieństwie do innych, uważam! Jezu, jak mnie denerwuje ten ludzki nieogar, to, że nie potrafimy myśleć, łączyć faktów, wyciągać wniosków i zachowywać się odpowiedzialnie. To, że nagle każdy YouTuber, każda influencerka na IG stali się ekspertami w dziedzinie epidemii, mówią, co robić, czego na pewno nie, a co można ewentualnie, a setki albo tysiące ich followersów ślepo wykonują polecenia, bo uznają to za jedyną, słuszną i niepodważalną wiedzę. Ludzie, serio? Ogarnijcie się i siedźcie w domu, bo Was, kurwa, z planszy zmiecie! Przeczekajcie w spokoju ten czas, a być może za miesiąc lub dwa będziecie mogli wyjść na ogródki i napić się piwa ze znajomymi, pójść na koncert i szaleć w tłumie, albo zaprosić przyjaciół na kolację. Tak powinniśmy zrobić, jak już się to wszystko skończy, spotykać się, korzystać z tego, że siebie mamy, wyjść i otworzyć się na ludzi i cieszyć się z małych rzeczy.

Aaaa, jeszcze zdjęcie, byłbym zapomniał, a przecież to jest istota tego wpisu. Tym razem historia jest mało zajmująca – zdjęcie zrobione w ramach mojego projektu, Podróże Kapelusznika, na moim balkonie podczas kwarantanny. Jako że staram się zawsze oddawać w miarę prawdziwie bieżący stan rzeczy, tym razem Kapelutek w odsłonie z transparentem nawołującym, by zostać w domu i w maseczce. Mnie się podoba.

Close Menu