Historia Pewnej Fotografii #02

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

LATO MIAŁO ZAWSZE WŁASNĄ LOGIKĘ – NIEUSTANNIE COŚ ZE MNIE WYCIĄGAŁO I CZEGOŚ UCZYŁO

Odkąd sięgam pamięcią, lato zawsze było moją ulubioną porą roku, zima mogłaby dla mnie nie istnieć i spokojnie byłbym w stanie całkowicie zrezygnować z uwielbianej przez mnie jazdy na snowboardzie czy nartach, na rzecz słońca i temperatury w okolicach 30 stopni Celsjusza przez 365 dni w roku. To z tą właśnie porą roku mam najpiękniejsze wspomnienia, wtedy właśnie odbyłem najwięcej podróży, poznałem tabun cudownych ludzi i od dziecka to właśnie na letnie wakacje czekałem zawsze bardziej niż chociażby na Boże Narodzenie. Lato to prawdziwa magia, bo każde lato zawsze pisało swoją własną historię, wyjątkową i zupełnie inną niż te poprzednie.

Myślę, że letnie miesiące są jak nieświadomość zbiorowa. Wszyscy pamiętamy melodię piosenki, którą śpiewał obwoźny lodziarz. Każdy dobrze wie, jak to jest oparzyć gołe uda na zjeżdżalni rozgrzanej słońcem niczym nóż w ogniu. Nie ma takiego człowieka, który w letni wieczór nie leżał w trawie na wznak, z zamkniętymi oczami, czując krew pulsującą pod powiekami i myślał tylko o tym, żeby ten dzień był choć troszeczkę dłuższy niż poprzedni.

Był 2000, a może 2001 rok, niestety nie mam takiej pamięci do dat, jaką ma na przykład moja babcia, która, mając prawie 90 lat, z dokładnością co do roku jest w stanie opowiadać o wydarzeniach ze swojej młodości. Pamiętam jednak na pewno, że był to lipiec, a pamiętam dlatego, że jeden z bohaterów dzisiejszej historii ma właśnie w tym miesiącu urodziny, które tam świętowaliśmy, ale po kolei. Śmiało mógłbym rozpocząć od kultowego już cytatu, pochodzącego ze znanego kawałka, „Autobiografia” grupy Perfect, który leci mniej więcej tak: „Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel…”, bo to zdanie idealnie obrazuje naszą trójkę – trójkę przyjaciół, którzy kiedyś chodzili do tej samej klasy, tego samego liceum, wierzący w nieszablonowe ideologie, poparte młodzieńczym szaleństwem, którzy chcieli zwojować świat, choć teraz nie byli już uczniami szkoły średniej, a studentami różnych kierunków, to jednak mam wrażenie, że ciągle wierzyli w to samo. Ja przynajmniej ciągle jeszcze wierzyłem. To był ten czas, kiedy spędzaliśmy długie godziny, pijąc tanie piwo albo wino i dyskutując do wczesnych godzin porannych, poruszając egzystencjalne tematy, zastanawiając się ku czemu zmierza ludzkość, jaki jest prawdziwy sens życia, jak naprawdę powstał świat, a gdzie my będziemy za dziesięć lat i mimo świadomości, że w tym młodym wieku znacznie łatwiej jest zadawać pytania, niż udzielać na nie odpowiedzi, to jednak dyskutowaliśmy, a może tak mi się tylko wtedy wydawało. Pewne natomiast było to, że dobraliśmy się jak w korcu maku, bo mimo ogromnych różnic, które nas dzieliły i pewnie dzielą do dziś, zawsze był jednak jakiś wspólny mianownik, ponadjednostkowy pierwiastek, który sprawiał, że wzajemnie się uzupełnialiśmy. Czerpałem wtedy garściami z książek Huxleya, Wattsa czy Leary’go, oglądaliśmy filmy Lyncha, Jarmuscha, Jodorowskiego i Bareję, ale przede wszystkim, słuchaliśmy muzyki, bardzo dużo i bardzo różnej muzyki, akurat na temat muzyki i tym jak wpłynęła i ukształtowała moje życie i to kim teraz jestem, mógłbym napisać osobny post, a nawet dwa lub trzy, bo uważam, że muzyka, jakiej słuchamy, zwłaszcza w młodym wieku, bardzo wpływa na naszą psychikę i prowokuje powstawanie stanów emocjonalno-poznawczych, które mają ogromny wpływ na kształtowanie się charakteru młodego człowieka. Na przeszłość nie mieliśmy wpływu, przyszłości nikt nie znał, a nawet jeśli, to nikt specjalnie się nią nie przejmował, liczyło się zatem tu i teraz i taka była moja ówczesna ideologia, szczególnie latem, bo w lecie chodziło przecież głównie o wolność, młodość, brak obowiązków i szkoły, o zabawę, przygodę i odkrywanie nowego. Lato było także czasem poszukiwań, odkrywania swojej drogi, sposobu na życie, zgłębiania twórczej wyobraźni, wynajdywania nowych pomysłów i próbowania tego, co pozostawało nieznane.

To lato właśnie takie było – pełne przygód, zwrotów akcji, podróży i doświadczeń. Oprócz całej masy mniejszych lub większych wyjazdów, tego lata spędziliśmy też wyjątkowy czas w Milówce, niewielkiej wiosce w Beskidzie Żywieckim. To był piękny i niezapomniany dla mnie czas. Któregoś ranka zabraliśmy koc i poszliśmy na łąkę – tak po prostu poleżeć – wiem, że było to gdzieś między Milówką, a szlakiem na Halę Boraczą, ale to właściwie bez znaczenia. Był lipiec, było gorąco, a łąka była zielona – wtedy nie trzeba było nam niczego więcej, no może poza muzyką i zimnym piwem, ale dziś wolę wierzyć, że były tylko miłym dodatkiem. Spędziliśmy tam właściwie cały dzień, nie robiąc niczego szczególnego, po prostu leżeliśmy sobie na łące, patrzyliśmy na przesuwające się chmury na niebie, a głowy mieliśmy wypełnione myślami. Co jakiś czas rozmawialiśmy, śmialiśmy się i słuchaliśmy muzyki elektronicznej na walkmanie, takim na kasety. Dziś pewnie dla wielu nie byłaby to żadna rozrywka, albo zwykła strata czasu, no cóż, signum temporis, ale, mimo że był to na pozór zwyczajny dzień, podobnych pewnie przeżyłem w swoim życiu dziesiątki, w którym nic szczególnego i wartego uwagi się nie wydarzyło, to dla mnie był to dzień, który będę pamiętał do końca życia.

Wracając do domu, późnym popołudniem poprosiłem swoich przyjaciół, by weszli kawałek w zboże i wtedy właśnie zrobiłem im to zdjęcie. Fotografia to oczywiście skan, bo wykonałem je analogowym Nikonem 801S i mimo że, zupełnie jak w przypadku pierwszego zdjęcia, o którym pisałem w tej serii, uważam je całkowicie za przeciętne, to jednak niesie ono ze sobą ogromną wartość emocjonalną. Dziś, patrząc na nie, pamiętam ten upalny dzień, kiedy leżeliśmy na kocach, gapiąc się w chmury, nie myśląc o tym, co będzie jutro, ciesząc się tym, że tam byliśmy, doskonale pamiętam też tą skąpaną w zachodzącym słońcu beztroskę, której tak często mi dziś brakuje. Często też zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jest tak, że pamiętam o tym właśnie dniu dzięki tej fotografii, że gdyby nie ona, może dzień ten, tak przecież zwyczajny i niczym się nie wyróżniający, dawno zostałby wykasowany z mojej pamięci, a powyższa fotografia sprawia, że zostanie w moich wspomnieniach na zawsze. Patrząc na to zdjęcie, tęsknię też czasem za sobą z tamtych czasów i mimo że nie chciałbym już wrócić do tego młodzieńczego wieku, to jednak uważam, że dobrze wykorzystałem swój czas, mam cudowne wspomnienia, świetnych przyjaciół, z którymi utrzymuję świetne relacje do dziś i mimo że już każdy z nas ma rodziny i dzieci, to jednak jestem przekonany, że w każdym z nas jest jeszcze coś z tamtych właśnie czasów, bo na pewno jest.

Ja wsysam w siebie lato tak jak dzika pszczoła wsysa miód(…). Zbieram wszystko w jedną dużą bryłę lata, żeby żyć nią, kiedy… kiedy nie będzie już lata(…).
To jest taki wielki przekładaniec, są w nim wschody słońca i czarne jagody na gałązkach, i piegi na twoich ramionach,i blask księżyca nad rzeką wieczorami,i niebo pełne gwiazd, i las, i upał południa, kiedy słońce złoci sosny, i przelotne deszcze wieczorne, i wszystko inne, i wiewiórki, i lisy (…)

PS. W tekście celowo uniknąłem używania imion – zostawiam to dla siebie.