Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…
OD TEJ FOTOGRAFII WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO…
Dziś o czymś dla mnie wyjątkowym, ale jako że cały cykl poświęcony jest wyjątkowym dla mnie fotografiom, to w tym przypadku będę zmuszony napisać, że dziś o czymś absolutnie wyjątkowym dla mnie. Od dziecka interesowałem się fotografią, mimo że brzmi to nad wyraz dobrze w kontekście rozwijania i wytrwania w swojej pasji, to naprawdę tak właśnie było. Już jako 10-ciolatek miałem do dyspozycji analogowy, radziecki, małoobrazkowy, kompaktowy aparat fotograficzny pozbawiony dalmierza, światłomierza czy samowyzwalacza – Smiena 8M. Wtedy był to dla mnie prawdziwy sztos, choć nie oszukujmy się, radziecka myśl techniczna z wczesnych lat 70-tych nie mogła powalać na kolana jakością obrazka i bądźmy szczerzy – nie powalała, lata świetlne dzieliły aparaty firmowane sierpem i młotem z ich konkurentami z Niemiec czy Japonii, no ale wtedy nie miałem nawet pojęcia, że takowe istnieją. Większość zdjęć robiona tym sprzętem to była prawdziwa loteria, a dodatkowo trzeba było czekać minimum tydzień czasu na odbitki, bo tyle mniej więcej potrzebował Pan Bronek z małego, lokalnego zakładu fotograficznego „Pstryk” na ogarnięcie tematu. Po tygodniu rozczarowanie niedoświetlonymi i nieostrymi zdjęciami wypełnionymi artefaktami nie było już takie duże, bo nowe zdjęcia czekały w kolejce. Z perspektywy minionego czasu, gdybym miał wskazać jakiś pozytywny aspekt tego aparatu, to na pewno fakt, że nie było w nim trybu automatycznego, ekspozycja ustawiana była całkowicie w sposób manualny, przy czym zastosowano prosty system ułatwiający prawidłowy dobór parametrów naświetlania: przysłonę ustawia się według czułości użytego filmu, zaś czas naświetlania dobiera według graficznych symboli pogody: od 1/250 s dla słońca do 1/15 s dla deszczu – czyż to nie brzmi kosmicznie? Kilka lat później miałem już Zenita 12xp z cenionym do dzisiaj obiektywem Helios-44M o ogniskowej 58mm i mimo że znam osobiście całe grono osób, które do dziś dnia zachwycają się obrazkiem Zenita, to chociaż bił Smienę na głowę, nadal uważam, że był to bardzo mierny sprzęt, ale zrobiłem nim mnóstwo fajnych zdjęć jako dzieciak, bo nie tylko wyposażony był już w system pomiaru światła przez obiektyw (TTL), ale co było wtedy dla mnie ważne – wyglądał bardziej profesjonalnie. Potem przyszedł czas na jakąś małpkę z Kodaka, która służyła mi głównie podczas wakacyjnych wyjazdów, żeby w końcu kupić sobie swój wymarzony Nikon 801S – nigdy tego nie zapomnę. Było lato i mieliśmy z przyjaciółmi wybrać się nad morze, trochę poimprezować, trochę popływać, poleżeć na plaży, jednym słowem odpocząć. Jako że był to początek 2000 roku jedynym słusznym i relatywnie tanim środkiem transportu była kolej, a jako że pociąg do Kołobrzegu cieszył się o tej porze roku ogromnym powodzeniem, poszliśmy dzień przed ustalonym wyjazdem na dworzec zakupić bilet, co też uczyniliśmy i tu właśnie zaczyna się historia, którą mój najlepszy przyjaciel, Tomek wypomina mi do dziś. Wracając, pojechaliśmy do jakiegoś marketu zrobić zakupy za wyjazd, po drodze mijając jakiś sklep fotograficzny, którego nazwy już dziś nie pamiętam, ale pamiętam, że był przeznaczony do likwidacji i sporo produktów było w nim przecenionych, reszty pewnie można się domyślić, ale na wypadek, gdyby nie, to dokończę. Wchodząc, zobaczyłem tam swojego wymarzonego Nikona, który był sporo przeceniony i od razu wiedziałem, że muszę go kupić, że albo teraz albo nigdy. I, mimo że miałem bilet nad morze w kieszeni, a przyjaciół od zawsze traktuję priorytetowo, to powiedziałem im, że nie mogę z nimi pojechać, bo kasę, którą mam na wyjazd muszę przeznaczyć na ten aparat. Oczywiście, nie było miło, ale ostatecznie chyba mi wybaczyli, choć jak wspomniałem wyżej, Tomek wypomina mi to do dziś (jeszcze raz, sorry ziomeczku, nigdy więcej). Ten aparat mam do dziś, bo na nim skończyła się moja przygoda z analogiem, który skutecznie został wyparty przez fotografię cyfrową. W 2003 roku pojechałem ze znajomymi na festiwal do Holandii, festiwal był tylko pretekstem, bo tak naprawdę jechałem tam głównie na premierę nowego i mającego być dla mnie pierwszym aparatem cyfrowym, Canona PowerShot A70, który do sprzedaży w Polsce miał trafić jakieś dwa miesiące później. To była prawdziwa rewolucja, nie byłem ograniczony do 36 klatek filmu, mogłem pstrykać w nieskończoność, no i co najważniejsze, wszystko mogłem od razu podejrzeć na malutkim, baaardzo malutkim wyświetlaczu. To było coś niesamowitego, zrobiłem nim setki tysięcy zdjęć i był ze mną zawsze: na każdym wyjeździe, imprezie, w drodze na uczelnie, do pracy, gdy piłem kawę w kawiarni i pompowałem opony w garażu, dosłownie wszędzie. Oczywiście, mnóstwo zdjęć robionych było w trybie automatyki ekspozycji, ale nie to wtedy miało dla mnie największe znaczenie – szybkość, łatwość i cena (która wynosiła zawsze tyle samo: 0 złotych) wygrywały z trybami priorytetu migawki, przysłony oraz manualnym. Nie mogę napisać, że ich nie używałem, ale jak napisałem, wydawało mi się wtedy, że w fotografii nastąpił jakiś przełom i już nie o to w tym wszystkim teraz chodzi – w jakim błędzie byłem…
W 2007 roku przebywałem na emigracji ekonomicznej w UK, jak większość wyjechałem tam za chlebem i pracą, ale też ku przygodzie, trochę za przyjaciółmi, trochę szukając swojego miejsca na Ziemi, a trochę w pogoni za marzeniami. Był to dla mnie z jednej strony czas, kiedy pracowałem najciężej i najwięcej w swoim życiu, ale z drugiej strony życie „na zachodzie” bardzo mi odpowiadało, no ale o tym kiedyś jeszcze napiszę. Wtedy postanowiłem też sobie, że za pierwsze zaoszczędzone pieniądze kupię sobie prawdziwą lustrzankę. Oczywiście, najpierw musiałem zrobić odpowiedni research w Internecie, przeczytałem wszystkie dostępne opinie, ulotki, broszurki i magazyny fotograficzne, a jak widzieli mnie po raz kolejny w Jessopsie (brytyjska firma zajmująca się sprzedażą sprzętu fotograficznego), to podejrzewam, że mieli serdecznie dosyć moich pytań. W końcu wybór padł na Nikona D200, na tamte czasy aparat ten był totalnie poza moim zasięgiem, zarówno jeśli chodzi o cenę, jak i moją wiedzę z dziedziny fotografii, ale uparłem się na niego. Sam korpus kosztował wtedy coś w okolicach 6 może 7 tysięcy złotych, co było dla mnie wtedy (i nadal z resztą jest jako dla osoby, na którą aparat nie zarabia) niebotyczną sumą. Zwłaszcza, że podkreślę to, cena jedynie za korpus, a żeby robić zdjęcia trzeba jeszcze mieć przynajmniej obiektyw (ja zdecydowałem się na Nikona 18-135 mm f/3.5-5.6, głównie z powodu stosunku jakości do ceny). Momentu, kiedy go kupiłem, nie zapomnę nigdy w życiu, to było dla mnie coś niesamowitego, profesjonalna lustrzanka, która nie mieściła się już w kieszeni jak A70, ale trzeba było mieć na nią specjalny plecak, co więcej miała nieskończoną liczbę ustawień, trybów, przełączników i co tu dużo mówić, była po prostu piękna. Nie zdawałem sobie jednak sprawy z tego, że to dopiero początek, bo, mimo że miałem już jakieś pojęcie o fotografii z racji tego, że wychowałem się na manualnym analogu, to jednak gdzieś w podświadomości chyba wierzyłem, że to aparat zrobi za mnie dobre zdjęcie, a ja tylko nacisnę spust migawki, niestety tak to nie działa. Zrobiłem nim setki zdjęć, chodząc po parkach, fotografując architekturę czy ulice Londynu, ale z żadnego nie byłem do końca zadowolony, co więcej poczułem się nawet ciut rozczarowany, bo okazało się, że nie tylko zdjęcia nie wychodzą mi tak, jak te, które widywałem w magazynach fotograficznych typu National Geographic, a modelki nie przypominają tych z katalogów Victoria’s Secret, ale dodatkowo aparat za taką kasę robi bardzo podobne zdjęcia do mojego starego, wysłużonego PowerShota, jak to w ogóle możliwe? No tak, aparat robi zdjęcia, akurat! Miałem mega doła z tego powodu i pomyślałem, że to chyba jednak nie do końca moja bajka i mimo że sprawia mi to radość, to trzeba mieć odwagę przed samym sobą i powiedzieć sobie jasno, że skoro mi się te zdjęcia nie podobają i nie jestem z nich zadowolony to nie ma większego sensu ich robić. Straciłem motywację i doszedłem do wniosku, że popełniłem błąd, że wydałem mnóstwo kasy na coś, z czym sobie nie radzę, że porwałem się z motyką na słońce i wpisuję się tym samym w słynne „więcej sprzętu niż talentu”. W konsekwencji, zrobiłem sobie kilkutygodniową przerwę od pstrykania. Aparat leżał w plecaku, a ja zająłem się innymi sprawami. Tak było aż do 14 czerwca 2007 roku, akurat miałem wtedy wolne w pracy, postanowiłem jakoś wykorzystać ten dzień, na znajomych nie mogłem za bardzo liczyć, bo, jako że był to środek tygodnia, a dokładnie czwartek, byli w pracy. Mieszkałem wtedy w w hrabstwie East Sussex, a dokładniej w Brighton and Hove – jest to nadmorski kurort, który o tej porze roku przeładowany jest turystami, a mi zależało na tym, by spędzić dzień gdzieś blisko natury, w miejscu, gdzie będę mógł się wyciszyć, snuć się długie kilometry bez żadnego, głębszego celu, rozmyślając albo słuchając muzyki, leżąc na trawie i gapić się w niebo. Jakieś 20 mil (czyli 30 kilometrów po naszemu) na wschód od Brighton, tuż przy ujściu rzeki Cuckmere do morza rozciąga się pasmo strzelistych, piaskowych, spektakularnych i śnieżnobiałych klifów nazywanych Siedmioma Siostrami (Seven Sisters) – czy mogłem wybrać lepsze miejsce?
Spakowałem plecak, zabrałem jakieś jedzenie, coś do picia, zapas muzyki na drogę no i oczywiście aparat, na wypadek, gdyby przyszło mi coś sfotografować. Na miejsce dotarłem podmiejskim autobusem, a kiedy mijałem pobliskie miejscowości takie, jak: Peacehaven i Newhaven, wiedziałem już, że będzie to dobry dzień. W Seven Sisters byłem już wcześniej, nawet kilka razy, ale po raz pierwszy wybrałem się tam w pojedynkę po to, by spędzić tam cały, długi dzień. Nazwa Parku Narodowego Seven Sisters (Siedem Sióstr) nawiązuje do siedmiu sióstr, które dawno temu zamieszkiwały tę okolice, a legenda głosi, że każda z nich miała swój własny dom między wzgórzami. Każda z siedmiu sióstr, choć tym razem mam na myśli klify (choć, de facto, jest ich aż osiem) ma swoją nazwę: Haven Brow, Short Brow, Rough Brow, Brass Point, Flagstaff Point, Flat Hill, Baily’s Hill oraz Went Hill Brow i jest to jedna z najpiękniejszych, ale także najniebezpieczniejszych atrakcji turystycznych świata z przynajmniej dwóch powodów. Po pierwsze, turyści-amatorzy, którzy podchodzą zbyt blisko krawędzi niszczonych przez erozję klifów, kończą w wiadomy sposób, po drugie miejsce to często wybierane jest przez samobójców, co nie powinno chyba dziwić, bo jak umierać, to tylko tam (czarny żarcik, oczywiście) i rocznie notuje się tam plus minus 25 takich właśnie przypadków. Trzeba przyznać, jest tam pięknie, myślę, że to jedno z tych miejsc, które zapamiętam na zawsze, a jeśli chodzi o UK, to bije na łeb na szyję wszystkie inne. Tego dnia pogoda jak na UK była fantastyczna, oczywiście daleka od ideału, ale przynajmniej nie padało, a to już bardzo dużo, a ja miałem przed sobą cały dzień. Zacząłem od śniadania, które zabrałem ze sobą, a potem ruszyłem w drogę, miałem ambitny plan przejść przez wszystkie klify (około 20 km), ale bez pośpiechu, zatrzymując się, leżąc na trawie albo gapiąc się w morze. Wyjąłem aparat i zacząłem coś tam pstrykać, tu jakiś widoczek, tu kwiatek nad przepaścią, rogata dusza jednak ze mnie, bo dzień był na tyle zjawiskowy, że poczułem, że chcę go zachować na dłużej. Co jakiś czas mijali mnie jacyś ludzie, ale jak na tą porę roku i to właśnie miejsce, mogę napisać, że było właściwie pusto. I w ten oto sposób minął mi dzień, ja naładowałem baterie i powoli zmierzałem w stronę przystanku, z którego miałem ostatnim busem wrócić do domu. Wtedy nagle załamała się pogoda, zaczął wiać silny wiatr, a w oddali widać było ciężkie deszczowe chmury, które zaczęły przysłaniać słońce. Byłem na wysokości starej latarni na Went Hill, przede mną było tylko podejście na Beachy Head, skąd rozpościerał się widok na nową latarnię, która znajdowała się u podnóża klifów i to był właśnie ten moment. Stałem jak zahipnotyzowany, przede mną rozpościerał się cudowny widok, światło przepięknie zagrało, tworząc żółtą poświatę między granatowym, burzowym niebem, a ciemnozielonym odcieniem tafli wody. W tym momencie nie miało już dla mnie znaczenia, czy zdążę na ostatni autobus i czy będę miał jak wrócić do domu, wtedy właśnie wyjąłem aparat i zrobiłem to zdjęcie.
Patrząc na nie z perspektywy czasu, widzę mnóstwo technicznych mankamentów, o których nie będę tu pisał, aby nie psuć wrażenia tym, którzy tego nie dostrzegają. Centralny kadr też może pozostawiać wiele do życzenia, choć zasadę trójpodziału chyba już wtedy znałem, zdjęcie, nie wiem dlaczego, zrobiłem w JPG i nie zostało poddane żadnej obróbce, bo nie miałem wtedy pojęcia o tym, że coś takiego w ogóle powinno się robić. Strzeliłem je z ręki, bo nie miałem przy sobie statywu, teraz pewnie użyłbym filtra połówkowego, ale wtedy nie miałem w ogóle pojęcia, że coś takiego istnieje, a już na pewno nie wiedziałem, jak się go używa. Nie było to też pierwsze zdjęcie, z którego byłem, czy nadal jestem zadowolony, wcześniej już za czasów analoga wykonałem sporo fotek, które naprawdę mi się podobały, ale to był moment, kiedy stwierdziłem, że chce się tym zajmować na poważnie. Może nie zawodowo, ale dla siebie, że chcę się rozwijać w tym kierunku, dzielić się zdjęciami z innymi, uczyć się, wysłuchiwać krytyki, ale przede wszystkim wzbogacać swój warsztat. Nie miałem pojęcia, jaka fotografia miałaby to być, czy portretowa, czy krajobrazowa, czy uliczna, ale wiedziałem, że chcę to robić, a kiedyś może założyć bloga i nawet o tym napisać…