Egodrop Festival

Kiedy po raz ostatni byłem na festiwalu, a było to w sierpniu 2019 roku, wracając do domu, na myśl by mi nie przyszło, że na kolejny tego typu event przyjdzie mi pojechać dopiero za dwa lata. Dwa długie lata. No w życiu! Wielokrotnie już pisałem, że tego typu imprezy mają dla mnie charakter niemalże leczniczy, a lato bez festiwalu to jak pierogi ruskie bez śmietany. Nie istnieje! Niestety, rok 2020 przyniósł nieoczekiwane dla nas wszystkich zmiany i był to pierwszy rok, od (jak dobrze liczę) 15 lat, kiedy na żaden festiwal się nie wybrałem. No prawdziwy dopust boży. Dlatego, kiedy wczesną wiosną tego roku przeczytałem, że ekipa Egodrop przymierza się do reorganizacji imprezy, która miała odbyć się latem zeszłego roku, mocno trzymałem kciuki, wierząc, że tym razem wszystko pójdzie po ich myśli. Tym, którzy nie znają historii tego festiwalu przypomnę tylko, że swoje początki miał już w roku 2010, kiedy to w Będkowicach pod Krakowem, pod słynną już dziś skałą, nazywaną ze względu na swój kształt dupą słonia zorganizowany został pierwszy, no może jeszcze wtedy nie festiwal, a przynajmniej nie na taką skalę, jaką oferuje obecnie, ale na pewno był to open air z prawdziwego zdarzenia. Potem ekipa przeniosła się w Bieszczady, do miejsca, którego po prostu nie da się zapomnieć (poświęciłem temu zresztą kilka postów), jeden z najpiękniejszych festiwalowych spot’ów, na jakich dane mi było w życiu być. Cudowne okoliczności przyrody, ciemnozielone góry, które wyglądały jak z krainy Hobbita, no i te zachody słońca na wzgórzu, gdzie usytuowana była scena główna, przyprawiały o opad szczęki. Niestety w 2018 roku z powodu utrzymujących się przez wiele dni obfitych opadów deszczu, festiwal musiał zostać odwołany, a kolejne dwa lata były dla organizatorów swoistego rodzaju walką o przetrwanie i wyjściem na finansową prostą. Kiedy w 2020 roku festiwal wreszcie miał odrodzić się jak Feniks z popiołów w nowym miejscu i pod nową nazwą, ponownie okazało się, że jednak i ten rok nie będzie szczęśliwy dla organizatorów z powodu pandemii i wszechobecnych obostrzeń. Mam nadzieję, że teraz bardziej zrozumiałe jest, że do momentu, kiedy nie wsiadłem rano do zapakowanego sprzętem biwakowym auta i nie wyruszyłem w stronę Przyłęku, nie do końca wierzyłem, że jadę na Egodrop Festiwal.

✓  NO GUTS, NO GLORY, NO LEGEND, NO STORY.

Tegoroczna edycja festiwalu Egodrop była dla mnie szczególnie wyjątkowa i myślę, że z przynajmniej kilku powodów. Przede wszystkim, jak już wcześniej napomknąłem, był to dla mnie festiwal po długiej, jak dla mnie nawet bardzo długiej przerwie, więc naprawdę zdążyłem już zatęsknić za tym festiwalowym, specyficznym i jedynym w swoim rodzaju klimatem. Za tymi nigdzie nie spieszącymi się, kolorowymi, radosnymi ludźmi, którzy nawet w długich kolejkach pod prysznic, czy do toi-toi’a potrafią zadziwić niespotykaną na co dzień życzliwością i uśmiechem. Za tym swoistym, niezwykłym luzem, spokojem, sielskością i stoicyzmem panującym wokół, bo trudno mi przypomnieć sobie takie miejsce w realnym świecie, gdzie spotyka się te wszystkie zjawiska na taką skalę. Za tą odrealnioną rzeczywistością, którą zawsze tak trudno opisać mi słowami, kiedy opowiadam innym, dlaczego w ogóle na takie festiwale jeżdżę. Za chodzącymi na boso ludźmi, którzy wieczorami zasypiają, leżąc na trawie, ewentualnie bujając się w hamakach rozwieszonych w cieniu między drzewami, albo rozkładają się na kocu w chillu, by słuchając muzyki, spędzić tak kolejnych kilka godzin. Stęskniłem się też za tym tworzącym jedność, falującym rytmicznie na Trance Stage’u tłumem barwnych ludzi, których widok za każdym kolejnym razem, kiedy przechodziłem obok, albo robiłem zdjęcia, wywoływał u mnie uśmiech na twarzy. Tego naprawdę nie da się opisać słowami i mimo że może zabrzmi to nieco prozaicznie: to trzeba po prostu zobaczyć, a może raczej powinienem napisać przeżyć i doświadczyć, bo wydaje się to bardziej adekwatne. Po drugie i dla mnie najważniejsze, był to pierwszy festiwal, na który zabraliśmy naszą dwuletnią córkę (muzyczna edukacja czas start) i mimo że od samego początku bardzo cieszyłem się na ten wyjazd, to jednak nie ukrywam, że dotychczasowe zasady i sposób spędzania czasu, do jakiego przywykłem na takich imprezach, musiały się trochę zmienić. Jednak nauczony doświadczeniem i tym, że wielokrotnie już bywałem na tego typu imprezach z rodzinami z dziećmi, byłem absolutnie przekonany, że zabieramy córkę w miejsce bezpieczne, a to wydaje mi się (jako rodzicowi) być priorytetem. Cała reszta była tylko kwestią odpowiedniej organizacji, z czym nie mieliśmy najmniejszych problemów, a Zoja od samego początku załapała transowego bakcyla i czuła się tam jak przysłowiowa ryba w wodzie. Ufff!

✓  MINDSET IS WHAT SEPARATES THE BEST FROM THE REST

Festiwal rozpoczął się w środę, a my, nie chcąc tracić za wiele, oczywiście zdecydowaliśmy się wziąć w nim udział od samego początku. To był upalny dzień, czytałem nawet, że najgorętszy tego roku. Żar lał się z nieba, a brak wiatru spowodował, że powietrze stało nieruchomo w miejscu. Było naprawdę gorąco, a prognozy pogody zwiastowały silne burze i opady deszczu, które miały przejść właśnie przez środkową Polskę. Mimo że wszyscy po cichu liczyliśmy, że może jednak się uda i front przejdzie bokiem, to jednak po północy centralnie nad terenem imprezy przeszła gwałtowna i porywista burza. Naprawdę solidna! Potężna na tyle, że niestety konkretnie zniszczyła nie tylko scenę główną, ale oberwało się też pozostałym scenom, podtopiona została galeria i pole namiotowe, drogi pokryły się błotem i naprawy wymagała część dekoracji. Powiem tak, dreszczowce Hitchcocka zaczynają się od burzy, a potem jest już tylko gorzej i kiedy w czwartek rano wybrałem się na spacer, byłem przekonany (mając doświadczenie z podobnymi zjawiskami na dużych festiwalach), że niestety najlepsze mamy już za sobą, mimo że festiwal dopiero się zaczął, byłem prawie przekonany, że wielu zniszczeń nie uda się odbudować. Jednak organizatorzy w mistrzowski wręcz sposób uporali się nie tylko ze zdewastowaną sceną główną, naprawą dekoracji, przywróceniem ogólnego ładu i życia, ale ogarnęli również drogi dojazdowe, plaże i strefę gastro. Pięknie!

✓  FACE THE SUN

O samym festiwalu można pisać w nieskończoność, ale postaram się wypunktować tylko te rzeczy, które moim zdaniem zasługują na szczególne uznanie. Przede wszystkim, zmiana miejscówki z Bieszczadów na centralną Polskę okazała się strzałem w dziesiątkę. Mimo że Bieszczady są wyjątkowo bliskie memu sercu, to jednak nie pamiętam, kiedy ostatnio na imprezie dane mi było spotkać tylu znajomych z tak różnych części Polski, którzy tłumnie zjechali do Przyłęku. Grzechem byłoby nie wspomnieć o tym, że teren festiwalu ma ogromny potencjał, jeśli o zabudowę chodzi i wierzę, że jeśli festiwal zadomowi się w tym miejscu na dłużej, to z roku na rok będzie zaskakiwał coraz to nowszym i bardziej wymyślnym zagospodarowaniem infrastruktury. Na pewno ogromnym atutem tego miejsca jest oblegana przez wielu rzeczka, która nie tylko w znaczny sposób odciążyła prysznice (nigdy nie czekałem w kolejce dłużej niż 20 minut), ale przede wszystkim pozwalała się schłodzić i zwyczajnie poplażować. Pomysł z zagospodarowaniem brzegu na plażę w momencie, gdy termometry sięgały powyżej 30 stopni Celsjusza, okazał się być zbawienny. Leżaczek, frisbee, piasek, krem do opalania, brakowało tylko parawanów (heuheuhue) – rewelacja! Jednak festiwal to przede wszystkim muzyka i tu myślę, że należy przede wszystkim pochylić się nad ilością scen, bo organizatorzy zgodnie z obietnicą zafundowali nam 4 niezależne sceny muzyczne, gdzie myślę, każdy, największy nawet muzyczny malkontent mógł znaleźć coś dla siebie. Scena główna, czyli Trance Stage była troszkę odseparowana od pozostałych, co uważam było świetnym rozwiązaniem, bo dzięki temu muzyka nie nakładała się na siebie. Wystarczyło przejść się ścieżką przez las, by do niej dotrzeć. Pozostałe sceny to: Groove Stage, była to jedyna zadaszona scena na tej imprezie, Life Stage, czyli scena w pełni poświęcona muzyce instrumentalnej, na której dominowały mocniejsze, zazwyczaj gitarowe brzmienia i na końcu (last but not least) Zen – która zdobyła moje serce. To właśnie na tej scenie spędziłem najwięcej czasu, nie tylko ze względu na muzyczne preferencje, ale głównie ze względu na panujący tam klimat. Scena była schowana między drzewami, miała wyjście na plażę, była bogata w przeróżne dekoracje, hamaki, huśtawki i bujadła. Podczas dnia można było tam podziwiać występy kuglarzy, joginów, ogniomistrzów, żonglerów, akrobatów, sztukmistrzów, ale też odpocząć w cieniu, czy pobawić się z dziećmi (moja córka była zachwycona). Niesamowite jest to, że dane jest mi (nieskromnie napiszę, osobie, która na transowych festiwalach zjadła zęby) obserwować, jak to, po co kiedyś trzeba było jeździć na węgierską Ozorę, portugalski Boom, czy brazylijski Universo Paralello mamy dziś, na wyciągnięcie ręki w naszym, twarogiem i śmietaną płynącym kraju. Kto by pomyślał jeszcze kilka lat wstecz, że na polskim festiwalu będą grały takie osobistości, jak: Tristan, Ace Ventura, Etnica, Arjuna, Braincell, Giuseppe czy Atmos (a miało być o wiele bardziej bogato, tylko że niestety pandemia zrobiła swoje)? Te aliasy przecież od zawsze działają jak magnes, żeby posłuchać tych wykonawców, trzeba było nie raz i nie dwa przejechać całą Europę wzdłuż albo wszerz, a dziś sytuacja wygląda tak, że grają w małej miejscowości Przyłęk w gminie Paradyż. Młodzi tego nie zrozumieją. Trudno będzie mi wyróżnić konkretnych artystów, bo czasy, kiedy to timetable dyktował mój czas na festiwalu, mam dawno za sobą, więc sporo było tu przypadku, ale gdybym miał wskazać kilku, to na pewno byłby to Deaf Can Dance, który zagrał przepięknie na Zen’ie – bujało, aż miło, Ace Ventura i Etnica – pokazali klasę na Trance Stage, a na Groove’ie całkiem nieźle pozamiatał Netsu, ale to tylko moje subiektywne odczucie, a wydaje mi się, że muzycznie chyba każdy został zaspokojony.

Oczywiście, festiwal to nie tylko muzyka, warto wspomnieć o całkiem nieźle zaopatrzonej strefie gastro. Zjadłem tam chyba najlepsze racuchy, jakie kiedykolwiek dane było moim kubkom smakowym doświadczyć – pyszności! Całkiem dobra była też pizza, którą przynajmniej raz jadł każdy uczestnik tej imprezy. No i muszę również wspomnieć tutaj spot z kawą, do którego zawsze były największe kolejki – na pewno nie mógł zostać tutaj pominięty. Czy może być coś piękniejszego niż świeżo zmielona, pachnąca kawa o poranku? Tuż za Groove Stage znajdował się workshop & healing area, czyli miejsce obfitujące w liczne warsztaty, wykłady, prelekcje, spotkania i zajęcia interaktywne. Tematyka była naprawdę wszelaka, ale dominowała myśl poświęcona rozwojowi osobistemu i duchowemu, alternatywna wiedza o człowieku, medycyna naturalna, ekologia, holistyka, naturalne rodzicielstwo i zagadnienia związane z kulturą psychodeliczną. Było też leśne przedszkole, czyli strefa dla dzieci, gdzie pod okiem animatorek prowadzone były ciekawe zajęcia i zabawy dla dzieci – no po prostu najlepiej!

LEAVE IT BETTER THAN YOU FOUND IT

Podsumowując, był to cudowny czas. Myślę, że wszystkim festiwalowym wyjadaczom zdążyło się już porządnie zatęsknić za festiwalem z prawdziwego zdarzenia i czas, który było dane nam tam spędzić, na pewno na długo pozostanie w naszej pamięci. Cieszę się, że moja córeczka również ma już na koncie pierwszy festiwal, a tym bardziej, że był to festiwal organizowany przez moich znajomych, przyjaciół i ludzi, z którymi znam się od lat. Baterie naładowane. Mam nadzieję, że w przyszłym roku znów dane mi będzie wyruszyć w stronę Przyłęku.

Peace!

Pełna fotorelacja tutaj: Click!
A także na moim fanpage’u na Facebooku: Click!

Close Menu