Velo Dunajec

Rower od zawsze był dla mnie alegorią wolności, ucieczką przed zgiełkiem i problemami dnia codziennego. To pierwsza maszyna, którą udało mi się opanować, mając zaledwie kilka lat. Bez roweru nie potrafiłem wyobrazić sobie choć jednego dnia wakacji, bo to właśnie na rowerze jeździło się na spotkania z kumplami, pograć w piłkę na boisku, wracało się na nim do domu na obiad, albo po kromkę chleba na drogę, na rowerze jeździłem na basen i na pierwsze w swoim młodocianym życiu randki – rower po prostu musiał być i był zawsze. I mimo upływających lat, zmian, które przyniosło życie, miłość do jazdy na rowerze pozostała ze mną do dziś. Oczywiście, z biegiem lat zmieniały się nie tylko rowery (choć aż tak wiele ich nie było), ale też pokonywane na nich trasy. Dokładnie pamiętam, jakim wyczynem dla mnie było, kiedy mając jakieś 17 lat, po raz pierwszy na rowerze pojechałem do Wisły – trasa liczyła jakieś 60km, nie było telefonów komórkowych, a o GPS’ie nawet nie można było pomarzyć, bo nie miałem nawet pojęcia, że coś takiego istnieje. Po prostu, jeśli nie chciałem jechać ruchliwą trasą E85, zwaną popularnie Wiślanką, musiałem umieć posługiwać się mapą, choć o ścieżkach rowerowych, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni dziś, też nie mogło być mowy, no ale zawsze jakiś skrót przez las można było znaleźć. Potem, mimo że rower w moim życiu był ciągle obecny, to jednak jeździłem raczej po Śląsku i okolicach, aż do czasu, kiedy kilka lat wstecz, po raz pierwszy pojechałem na rowerowy wypad na Pojezierze Drawskie, a że wróciłem zachwycony, to postanowiłem, że przynajmniej raz w roku taka rowerowa wyprawa musi znaleźć się w moim kalendarzu. A, jako że staram się być konsekwentny, to musiałem wybrać się gdzieś i w te wakacje.

Jako że ostatnio bardzo zajęty ze mnie człek, a obowiązki po prostu nakładają się na siebie bez końca, wiedziałem, że jakaś dłuższa wyprawa raczej nie wchodzi w grę. Wiadomo też nie od dziś, że najlepsze historie rodzą się „na spontanie”, tak więc, gdy tylko okazało się, że mam kilka wolnych dni, decyzja była natychmiastowa. Jedziemy! Piszę jedziemy, bo choć w zeszłym roku byłem sam, co jakoś szczególnie mi nie przeszkadzało, to jednak w tym roku wiedziałem, że pojadę ze swoim dobrym ziomeczkiem, któremu już od wczesnej wiosny obiecywałem taki wypad, a jako że podobno to ja go wkręciłem w rower, czułem się tym bardziej zobowiązany. Na moich barkach spoczęło zaplanowanie trasy, a że lubię robić takie rzeczy i nieskromnie napiszę, czuję się w tym całkiem dobry, wiedziałem, że muszę wymyślić coś naprawdę konkretnego. Wybór padł na Velo Dunajec, który postanowiłem połączyć częściowo ze Szlakiem wokół Tatr, przez Jezioro Czorsztyńskie, Pienińskim Przełomem Dunajca, Zakliczyn, a później odbić na Velo Małopolska (którą właśnie miałem okazję robić w zeszłym roku) z finiszem w Krakowie. Wiedziałem, że gdy wszystko wypali, to będziemy mieli okazję przejechać się niewątpliwie najpiękniejszym szlakiem rowerowym w naszym kraju.

Dzień 1 [50km]
Plan zakładał, że musimy dostać się do Zakopanego, a jako że nie mieliśmy w planach zrobienia pętli, transport samochodem odpadał w przedbiegach. Wybór padł na pociąg, przyznam, że nie korzystałem z tego środka transportu od czasów studiów, czyli naprawdę długo, co z perspektywy czasu uznaję za spory błąd, bo pociągi bardzo się zmieniły. Są nowoczesne, mają klimatyzację, nie śmierdzą, jest w nich czysto (nawet w toalecie), Wi-fi działa, jak należy, gniazdka z prądem są pod fotelami, można sobie korzystać do woli – wypas! Na stacji PKP pojawiłem się przed godziną piata rano, było zimno, padał deszcz, ale morale były wysokie, bo przygoda była na wyciągnięcie ręki. Zapakowaliśmy rowery do pociągu i właściwie nic już nie mogło się wydarzyć, byliśmy jedną noga w Zakopanem, ale, żeby nie było tak kolorowo, okazało się, że ulewa, która spadła poprzedniego dnia, podmyła tory w Chabówce (jakieś 45 km przed Zakopanem) i niestety transport odbywa się tylko do tego miejsca. Dalej oczywiście są podstawione autokary, ale, jak zapewniała nas Pani konduktor, szansa, że zabiorą nam rowery, była raczej nikła. Pięknie! Gdyby nie padało, to może jakoś byśmy dojechali do tego Zakopanego, ale pogoda tego dnia była naprawdę słaba. Ostatecznie, wykorzystując trochę chaos, który panował podczas rozmieszczania ludzi w autokarach, udało nam się zapakować rowery i po (uwaga) 8 godzinach drogi, dotarliśmy do Zakopanego. Choć ja raczej miałem wrażenie, że przyjechaliśmy do New Delhi, bo tylu ludzi w Zakopanem (a bywałem tam dziesiątki razy) jeszcze nie widziałem. Krupówki pękały w szwach, setki, może tysiące przeciskających się turystów dało mi tylko do myślenia, jak ci ludzie tu odpoczywają? Na szczęście w samym Zakopanem mieliśmy być naprawdę krótko, wypiliśmy szybką kawkę w McDonald’s i pojechaliśmy pod kolejkę na Gubałówkę. Na szczęście, bilety kupiłem już wcześniej online, więc szybko zapakowaliśmy się z rowerami do wagonika, wjechaliśmy na górę i uciekając od tłumu, wreszcie mogliśmy zacząć naszą podróż. Teraz już było naprawdę dobrze. Plan na dziś był taki, żeby dojechać do Nowego Targu, czyli zrobić jakieś 50, może 60km, tam przenocować i rano wyruszyć w dalszą podróż. Droga była naprawdę piękna, malownicze szczyty Tatr rysowały się na horyzoncie, a my głównie zjeżdżaliśmy z górki – sielanka. Jedynym problemem była goniąca nas od samego Zakopanego burza, która przesuwała się swoimi ciężkimi, ciemnoszarymi chmurami tuż za nami. Momentami było naprawdę chłodno, ale byliśmy tak pozytywnie naładowani, że nawet tornado nie zepsułoby nam humorów. Późnym wieczorem dotarliśmy do Nowego Targu, gdzie, jak wspominałem, postanowiliśmy zatrzymać się na nocleg. Wstyd przyznać, ale, mimo że tyle razy przejeżdżałem przez Nowy Targ, nigdy nie udało mi się zatrzymać w tym sympatycznym miasteczku z urokliwym rynkiem. Szybko coś zjedliśmy, a potem poszliśmy uczcić pierwszy dzień do Pubu Plama, który bardzo polecam.

Dzień 2 [120km]
Miał być najdłuższy, jeśli o pokonany dystans chodzi, bo zaplanowaliśmy około 120km, czyli trasę z Nowego Targu gdzieś w okolicę Nowego Sącza. Jako że noclegów nie mieliśmy wcześniej zarezerwowanych, dopiero rano, na szybko udało się znaleźć coś we wsi Świniarsko, która leży w na lewym brzegu Dunajca, u ujścia potoku Niskówka (wiem, nazwa nie zachęca, ale nam było wszystko jedno). To był zdecydowanie najpiękniejszy widokowo dzień. Cała droga wiła się meandrami Dunajca, a od miejscowości Łopuszna było już naprawdę bajecznie. Co chwilę zatrzymywaliśmy się, aby zrobić jakieś zdjęcia (jednak, co znane już jest mi z poprzednich wypraw, na rowerach nie ma zbyt wiele czasu na szukanie pięknych kadrów), co chwilę trafialiśmy na jakiś gastro punkt, gdzie można było coś zjeść, albo napić się czegoś zimnego i co najważniejsze, mimo wakacji i weekendu ścieżki były prawie puste, bo dopiero od okolic Szczawnicy można było wyraźnie zauważyć zwiększony ruch na trasach. Nie lada gratka dla miłośników starych, zabytkowych kościołów, do których ja nie należę, ale byłbym totalnym ignorantem, gdybym nie napisał, że nie doceniam kunsztu architektury będą na pewno kościółki w Dębnie i Harklowej, które naprawdę mogą się podobać. Z każdym minionym kilometrem, który zbliżał nas w stronę Jeziora Czorsztyńskiego, można było zauważyć zwiększone skupiska ludzkie, które w poszukiwaniu lodów, schabowych i innych uciech tłumnie blokowały nie tylko chodniki i drogi, ale też ścieżki rowerowe, dlatego zawsze przejeżdżając przez większe miasto, jak: Niedzica Zamek, Szczawnica, Krościenko nad Dunajcem, trochę mocniej naciskaliśmy na pedały, żeby jak najszybciej wyjechać poza jego granice. Cisza i spokój mniejszych wsi i miasteczek zdecydowanie bardziej wpisywała się w nasze gusta. Dojeżdżając do miejscowości Sromowce Niżne, mieliśmy w planach spłynąć flisacką tratwą do samej Szczawnicy, bynajmniej nie z powodu skrócenia sobie przejażdżki, ale raczej jako dodatkowej atrakcji turystycznej. Jednak cena 66 zł za osobę i 15 zł za rower, mimo że zaporowa, nie zniechęciła nas tak bardzo, jak obłożenie tych tratw. Było ich po prostu mnóstwo, płynęły jedna za drugą, wypełnione po brzegi, a jakby tego było mało, między tratwami płynęły jeszcze pontony – o nie, jedziemy dalej na rowerach! Decyzja zapadła niemal błyskawicznie i z perspektywy czasu okazała się być rewelacyjna. Do Szczawnicy dotarliśmy bez najmniejszego problemu, a potem już dalej w stronę Łącka, które oprócz znanej w całej Polsce śliwowicy, oferuje również piękne trasy rowerowe, ciągnące się miedzy sadami obsadzonymi jabłoniami, gruszami, wiśniami i innymi owocami, z których wyrabia się nie tylko pyszne dżemy, ale też smaczny cydr. Około 20.00 dotarliśmy do punktu noclegowego, który znajdował się między Starym, a Nowym Sączem – zmęczeni, ale szczęśliwi, po szybkim prysznicu zasnęliśmy jak dzieci.

“Rower to wolniejsze odkrywanie, głębsze poznawanie, wolność wyboru, niezależność, samowystarczalność. Rower prowadzi cię do miejsc, o których nie wiedziało się, że istnieją, pomaga przeżyć chwile, o których nie myślało się, że mogą się wydarzyć. Nieplanowane, ulotne jak kurz nieprzebytych jeszcze dróg. Gdyby nie rower, umknęłyby niezauważone, przejechane, migawkowo dostrzeżone z okna pędzącego autobusu albo jeepa. Bo są takie chwile, obrazy i spotkania, które zdarzają się tylko gdzieś pomiędzy, a rower pozwala im zaistnieć.”.

Piotr Strzeżysz, Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata

Dzień 3 [100km] 
Dzień trzeci był wyjątkowy pod wieloma względami, przede wszystkim trochę za późno wyruszyliśmy, bo około 10.00 byliśmy jeszcze na pysznym śniadaniu w Nowym Sączu (Restauracja Panorama, z przepięknym widokiem), skąd czekała nas jeszcze długa, prawie 100km trasa w okolice Zakliczyna. W Nowym Sączu byłem po raz pierwszy i myślę, że pod względem architektonicznym miasteczko naprawdę może się spodobać, szczególnie piękny ratusz na rynku, jak i panujący tam osobliwy klimat galicyjskiej zabudowy. Tym razem nie jechało się już tak łatwo, okazało się, że trafiliśmy na naprawdę konkretne przewyższenia, na które nie tylko musieliśmy wejść, ale i wepchnąć nasze rowery, a w upale, który tego dnia nie ustępował, nie było to łatwe. Takie góry potrafią z człowieka wyssać naprawdę sporo energii i chęci do jazdy, dlatego trzeba było ratować się okolicznymi specjałami, do których niewątpliwie należały: Winnica Gródek, która oprócz przepysznych win i smacznych serów, oferowała zapierające dech w piersi widoki na dolinę Dunajca. Miejsce zrobiło na mnie ogromne wrażenie, czułem się tam dosłownie jak w Toskanii i z pełną odpowiedzialnością polecam je wszystkim, którzy będą w okolicy. Drugim fajnym miejscem, do którego dotarliśmy tego dnia, była Restauracja Venue & Spa, gdzie zatrzymaliśmy się na pysznego schabowego i zimny napój chłodzący. Na pewno ciekawym punktem był też przejazd promem w miejscowości Tropie-Wytrzyszczka przez Jezioro Czchowskie, no może nie było to jakieś ekscytujące, ale do samego końca nie mieliśmy pewności, czy prom w ogóle będzie kursował, na szczęście wszystko poszło po naszej myśli, ale gdyby okazało się, że nie, to mielibyśmy do nadrobienia naprawdę grube kilometry. Późnym popołudniem okazało się, że niestety w okolicach Zakliczyna nie ma wolnych miejsc noclegowych, więc musieliśmy szukać dalej, a dokładnie w Wojniczu, choć, jeśli miałbym być całkiem precyzyjny, to napisałbym, że w Dębinie Zakrzowskiej. Do samego Zakliczyna dotarliśmy około 19.00, zjedliśmy szybką pizzę w lokalnej pizzerii i będąc przekonanymi, że w Wojniczu na pewno są jakieś otwarte sklepy, pojechaliśmy dalej. Niestety była niedziela, a zapewnienia, które uzyskaliśmy od gościa, u którego nocowaliśmy, że na pewno będzie możliwość zrobienia zakupów w lokalnym sklepie, okazały się fałszywe. Zostaliśmy bez wody, a rano wcześnie mieliśmy wyruszyć do Krakowa. Na szczęście okazało się, że kilka kilometrów dalej jest restauracja, gdzie pojechaliśmy kupić wodę na podróż. Udało się, ale był to naprawdę męczący dzień.

Dzień 4 [100km] 
To ostatni dzień naszej wyprawy. Tego dnia musieliśmy dostać się do Krakowa, skąd o godzinie 16.30 mieliśmy wykupiony bilet na pociąg powrotny. Wyjechaliśmy przed 6.00, co okazało się rewelacyjnym pomysłem, bo im wcześniej rano, tym szybciej robi się zamierzony dystans, nie pytajcie, jak to możliwe, ale zawsze tak jest. Już około 9.00 mieliśmy 60 km za sobą i byliśmy na wysokości Puszczy Niepołomickiej (doskonale pamiętam te rejony, bo w zeszłym roku jechałem tędy, tylko w odwrotnym kierunku). W Niepołomicach zjedliśmy pyszną jajecznicę na śniadanie w Jaga Cafe (jedyna otwarta kawiarnia o tej godzinie) i już wtedy wiedzieliśmy, że w Krakowie będziemy najpóźniej około godziny 11.00, co da nam jeszcze czas na chwilę relaksu i może jakiś lunch przed powrotem do domu. I dokładnie tak było, skoczyliśmy sobie na pyszną szakszukę, zasłużone piwko i ostatecznie udało się wrócić nawet wcześniejszym pociągiem.

To była świetna wyprawa, bardzo odpocząłem psychicznie, bo fizycznie mój tyłek wciąż odczuwa jej skutki, ale mimo to, było to warte każdego pokonanego kilometra. Po raz kolejny przekonałem się, jak fajnym wynalazkiem jest rower, jak wiele pozwala zwiedzić i zobaczyć stosunkowo niewielkim nakładem sił. Fajnie też jest zobaczyć miejsca, w których miałem już okazję bywać z perspektywy rowerzysty, to na pewno nowe doświadczenie, które na długo pozostanie w mojej pamięci. Jechałem na lekko, miałem jedynie plecak i małą torbę podsiodłową, gdzie znajdowała się właściwie tylko peleryna, kurtka przeciwdeszczowa i zestaw naprawczy. Na kierownicy miałem też małą torbę na sprzęt fotograficzny, kamerkę GoPro i telefon. Tym razem nie zabrałem ze sobą nawet śpiwora, zakładając, że nie przyjdzie mi nocować w jakiejś stodole, czy opuszczonej szopie, więc komfort jazdy był naprawdę spory. Cieszę się, że tradycja została zachowana i że była to moja pierwsza wyprawa z Plucikiem, któremu z tego miejsca chciałem bardzo serdecznie podziękować za wspólne kilometry.

Poniżej standardowo już chyba krótki filmik, prezentujący wybrane fragmenty z naszej wyprawy. Oczywiście, jak już wspominałem, nie było zbyt wiele czasu na łapanie dobrych kadrów, bo wtedy musielibyśmy znacznie skrócić dystans, a przecież nie samymi zdjęciami i filmami człowiek żyje, prawda?