Polskie morze – nie oszukujmy się, na nikim specjalnego wrażenia już dziś nie robi, bo każdy nad naszym morzem przynajmniej raz był. No chyba, że ma się taką bujną, nadmorską historię jak moja, która rozpoczęła się już w drugiej klasie szkoły podstawowej i trwała właściwie do ukończenia szkoły średniej, a nawet i podczas studiów miała swoje epizody. Jako młodego, ciekawego jeszcze wtedy świata (w nieco inny sposób) młodzieńca wysłano mnie na kolonie. Tak, te zakładowe wyjazdy na trzy długie tygodnie, gdzie mieszkało się w wieloosobowych pokojach i jadło w stołówkach, gdzie wątpliwej urody panie w siateczkach na głowach krzyczały głośno: „komu dooookładkę?!” Pierwszy raz na kolonie pojechałem do Sarbinowa i to rozpoczęło moją (wtedy jeszcze nie wiedziałem) długą przygodę z corocznym odwiedzaniem nadmorskich miast i miasteczek, początkowo jako uczestnik, potem już jako uczestnik senior, by w szkole średniej jeździć na tego typu wyjazdy jako wychowawca, a na studiach nawet jako ratownik – wtedy czułem się co najmniej jak Mitch Buchannon ze Słonecznego Patrolu, miałem nawet taką czerwoną bojkę ratowniczą jak Mitch, tylko trochę mniej włosów na klacie, ale co tam. I z perspektywy minionych lat powiem, że piękne to były czasy. Schyłek lat 90-tych i początek nowego millenium inspirował rozkwitającą wówczas różnorodną popkulturą – muzyką, aktorami z amerykańskich seriali i supermodelkami – bo, nie oszukujmy się, wcześniej w Polsce tego nie było. Era buntu, głośnej muzyki, plakatów z magazynu Bravo nad łóżkami, kultu Kurta Cobaina i poszukiwaniu pierwszej miłości, która choć trochę przypominałaby jego żonę, Courtney Love, a jako alternatywa dominowała też przesłodzona estetyka rodem z girlsbandów i boysbandów, które również w tym czasie wyrastały jak grzyby po deszczu i idealnie wpasowywały się w wakacje nad polskim morzem. Pierwsze miłości, dobre imprezy, wschody słońca na plaży i nawet pierwsze zdjęcia wykonywane starym analogiem. Takie morze pozostało w mojej pamięci i tych wspomnień nie zabierze mi już nikt. I mimo że potem zdecydowanie częściej podróżowałem już w bardziej odległe strony Europy i świata, to jednak zawsze gdzieś w czeluściach mojego umysłu zachował się właśnie taki obraz naszego Bałtyku.
Minęły lata, myślę, że nawet długie, kiedy to przy okazji odwiedzin jednego z kultowych już dziś festiwali muzyki i kultury transowej, Moondala odwiedziłem także ponownie polskie wybrzeże. Wtedy padło akurat na Sopot. Przyznam, że to, co tam wtedy zobaczyłem, dalekie było od tego, co głęboko zakorzeniło się w moich zwojach mózgowych jako wspomnienie beztroskiego czasu, który wspominałem kilka linijek wyżej. Zawiodłem się, nawet bardzo, gdzie jest morze, do jakiego przywykłem, nad które jeździłem, które tak dobrze znam? Kicz w każdej możliwej postaci sprzedawany na stoiskach z tanimi, plastikowymi, chińskimi muszelkami, zapach starego oleju z pobliskiej smażalni, parawaning, disco polo grane z shacków na plaży, no i najgorsze na koniec: ten nie do zaakceptowania przeze mnie profil polskiego turysty. Czizas!
Od tamtej pory postanowiłem, że nad polskie morze raczej się już nie wybiorę. Jasne, że zaraz ktoś napisze, że są takie miejsca, które na pewno skłoniłyby mnie do zmiany zdania, że Venice Beach się chowa, ktoś inny poleci odwiedzić pewną restaurację w Gdyni, albo wybrać się na kite’y na Hel – oczywiście, ja to wszystko wiem, ale mimo wszystko raczej podziękuję. I podziękowałem na kolejnych kilka lat, bo kiedy urodziła się Zojka i miała zaledwie siedem miesięcy, wybraliśmy się rodzinnie nad morze, oczywiście poza sezonem, ale to już był zupełnie inny wyjazd, bo dziecko zdecydowanie zmienia priorytety i oczekiwania względem wakacji.
Jak pisałem wyżej, jeśli morze, to tylko poza sezonem, bo w trakcie panuje tam prawdziwy mindfuck. Nieważne, czy pojedziecie do Mielna, Kołobrzegu, Rewala czy Karwii, bo wszędzie jest dokładnie to samo. Kosmiczne ceny, niepewność pogody, zimne morze, no i ci ludzie, tłumy ludzi. Poza sezonem przynajmniej ten ostatni element jest na bardzo umiarkowanym poziomie. Jest szansa na spacer po plaży w samotności, miejsce w restauracji bez długiego czekania na stolik, oczywiście pod warunkiem, że ta restauracja w ogóle będzie otwarta, bo większość z nich otwartych jest jedynie w sezonie, no i temperatury, mimo że nie zawsze sprzyjają plażowaniu, to jednak w powietrzu unosi się całkiem spora ilość jodu, który jest bardzo cenny dla naszego zdrowia. Pewnie wielu z nas nie potrafi sobie wyobrazić wakacji nad morzem bez pluskania się w wodzie i bez wylegiwania się na plaży, co oczywiście może mieć miejsce tylko w szczycie sezonu, ale mimo to, ja jestem w stanie odpuścić.
Dlaczego Jarosławiec? Powód jest prosty, jeden z moich bliskich przyjaciół postanowił wziąć udział w ultra maratonie rowerowym Gothica Trail (400km po szutrach, w błocie, deszczu, na zimnie i bez wsparcia z zewnątrz), a jako że jechał sam, miał miejsce, dodatkowo platformę na cztery rowery, to żal było nie skorzystać z takiej okazji. No to zabraliśmy się z nim na pięciodniowy wypad, co okazało się w zupełności wystarczającym czasem, bo uważam, że każdy kolejny dzień tam spędzony byłby przesadą. Paweł był z nami tylko przez chwilę, potem pojechał zmagać się z własną kondycją, psychiką i siłami natury, a my mogliśmy robić to, co tylko nad morzem się robi, a jako że motywem przewodnim naszego wyjazdu miał być niezmącony niczym odpoczynek, grillowanie, fotografowanie zachodów słońca, jedzenie gofrów i robienie babek z piasku, no to postanowiliśmy ten chytry plan realizować. Niestety, Zojka była trochę chora, więc dłuższe, zaplanowane eskapady rowerowe, musieliśmy zmienić na nieco krótsze, ale reszta planów została zrealizowana w całości. Aaaa, pewnie wielu z Was zastanawia się, czy Pawłowi udało się ukończyć ultra maraton? Spiesząc z odpowiedzią i nie trzymając nikogo w niepewności, napiszę od razu – oczywiście, że tak! Dał radę! Zrobił to i to ze sporym zapasem czasu i pomyśleć, że jeszcze dwa lata wstecz to rower w ogóle go nie kręcił, a namówienie go na wspólną przejażdżkę graniczyło z cudem. Plucik, jesteś wielki!
Mimo tego mojego marudzenia wcześniej – było fajnie, nawet bardzo, bo przecież wiadomo, że to ludzie tworzą miejsca, a nie odwrotnie, a ludzi miałem przecież ze sobą wybornych. Czy znów wybiorę się nad nasze morze? Może, nie mówię nie, ale na pewno nie zrobię tego w sezonie, o nie, to byłoby samobójstwo. To zupełnie nie mój styl wypoczynku i wiem, że po takim urlopie wracałbym jak najszybciej do domu, by odpocząć. Trochę z żalem i z sentymentem patrzę na to, co wydarzyło się z Pomorzem w przeciągu minionych lat – bardzo się to wszystko zmieniło, przeobraziło i nie bójmy się mocnych słów, odeszło. Choć z drugiej strony, tak sobie myślę, że może zawsze tam tak było, a to jedynie ja i moje priorytety uległy zmianie>I tego też absolutnie wykluczyć nie można.