⇞Aksjomat Przestrzeni i Światła⇞
Co dwumiesięczny cykl, który pokazuje mój świat widziany przez wizjer aparatu fotograficznego, a którego konsekwencją są powstałe eseje fotograficzne. Bywają niebanalne, zaskakujące, podobno nawet czasami zmuszające do myślenia, ale też i luźne, bez „artystycznej’ spiny i ciśnienia, choć nie ukrywam, że zawsze moją ambicją jest ukazanie najzwyklejszych momentów życia jako sztuki. Inspirację czerpię z różnych form sztuki – malarstwa, filmu, książek, które zawsze kreują pewien obraz przestrzeni w mojej głowie, który później staram się przenieść na zdjęcie, bo fotografia służy mi do przekazywania mojej filozofii życia. Oczywiście, czasem będą to truistyczne, niewyszukane wizje, bo trudno sfotografować kubek z poranną kawą tak, aby powstało z tego dzieło sztuki. I mimo że uważam, że w obecnym świecie skupia się zbyt dużą uwagę na inklinacje technologiczne, kosztem walorów estetycznych, czego przykładem jest Internet, który zalany jest idealnie oświetlonymi, wyostrzonymi jak żyleta fotografiami, które oglądamy i nawet jeśli chwilowo budzą zachwyt, szybko ulatują z naszej głowy i nigdy potem nie wracamy do nich myślami – co raczej mi się nie podoba i uważam to za nieporozumienie, to jednak w tym cyklu też raczej na wielki przewrót nie ma co liczyć, ale jeśli jakieś zdjęcie utkwi Wam w pamięci, albo wzbudzi jakieś emocje, to będę mile zaskoczony. Chodzi tu raczej o wcielenie w życie szeroko pojętej ideologii: “making ideas happen” i na tym właśnie chcę się skupić. Zamieszczone zdjęcia wykonane były zawsze w miesiącu, któremu poświęcony jest dany cykl, i pokazują co (nie)ciekawego wydarzyło się u mnie w czasie tego miesiąca, a nie załapało na osobny post: imprezy, koncerty, spotkania, sesje, ludzie, portrety, zwierzęta, przedmioty, kawa, a może i tosty francuskie, ale przede wszystkim codzienność, może momentami nudna, może schematyczna, ale prawdziwa, bo codzienność nie zawsze bywa ekscytująca.
Wrzesień nigdy nie wita mnie łagodnie. Po dwóch miesiącach wolności, podróży, zdjęć, rowerowych kilometrów i spontanicznego planowania, powrót do szkolnej rutyny jest jak zderzenie z chłodnym asfaltem po letnim zjeździe. Charakter mojej pracy sprawia, że lipiec i sierpień są czasem twórczego resetu, a wrzesień to powrót do systemu: do dzwonków, kalendarzy i listy „to-do”, która zdaje się nie mieć końca. Nie ukrywam: to zawsze trudny moment. Powrót do szkoły, do zadań, do sztywnej ramy dnia – jak przejście z formatu panoramicznego w 4:3.
A jednak, paradoksalnie, to właśnie ta pora roku daje fotografom najwięcej. Jesień to sezon światła niskiego, miękkiego, o ciepłej temperaturze barwowej, która sprawia, że nawet zwykły kadr z parku wygląda jak ujęcie z filmu Terrence’a Malicka. Jesień, choć melancholijna, ma swoją logikę światła. Dla fotografa to sezon na światło rozproszone, na złote godziny o absurdalnie niskiej częstotliwości światła niebieskiego. Powietrze jest czystsze, słońce niższe, a cień bardziej refleksyjny. Nawet banalne sceny, jak mgła nad łąką czy liść przyklejony do szyby, mają aurę Rembrandtowskiego chiaroscuro. Natura staje się mistrzynią softbox’u.
W praktyce oznacza to jedno: trzeba wyjść z domu. Nie czekać na idealne warunki, bo jesień w swojej zmienności jest mistrzynią półtonów. Mgła o siódmej rano potrafi być bardziej fotogeniczna niż zachód słońca. Warto eksperymentować z czasem naświetlania, pozwolić światłu „płynąć”, zamiast je ujarzmiać. Statyw? Owszem. Filtr polaryzacyjny? Konieczny. Ale przede wszystkim: cierpliwość. Jesień nie daje się złapać w pośpiechu.
We wrześniu, gdy kalendarz jeszcze pachniał świeżą kredą i nieuchronnym powrotem do obowiązków, wybraliśmy się na rowery do Lanckorony. To miejsce, które wygląda, jakby ktoś zaprojektował je pod fotografów, pastelowe domy na stromych uliczkach, bruk, który szumi pod oponami i światło sączące się spomiędzy dachów niczym złoty filtr ND. Podjazdy dały nam solidnie w kość, ale nagroda na szczycie była warta każdego obrotu korby: panorama Pogórza, miękkie światło wczesnego popołudnia i to nieuchwytne poczucie zatrzymanego czasu. Lanckorona to mikrokosmos spokoju, a jednocześnie idealny poligon doświadczalny dla fotografa, balans między ruchem a kontemplacją.
Kilka tygodni później przenieśliśmy się w zupełnie inny wymiar w Tatry. Trekking po jesiennych szlakach był nie tylko ucieczką od codzienności, ale też lekcją światła w czystej postaci. Śnieg na szczytach odbijał promienie niczym naturalny reflektor, a liście w dolinach tworzyły dywan barw, którego żadna matryca nie jest w stanie w pełni oddać. Kolory miały fizyczną głębię, czuło się je w powietrzu, niemal tak, jakby można było ich dotknąć.
Fotografowanie w górach jesienią wymaga pokory. Światło zmienia się błyskawicznie, a warunki atmosferyczne potrafią przetestować nie tylko sprzęt, ale i cierpliwość. W takich chwilach najważniejsza jest uważność – ten rodzaj mindfulness, który pozwala po prostu obserwować. Złapać chwilę, zanim stanie się wspomnieniem. Niektóre kadry, mimo całej technicznej perfekcji, nie istnieją po to, by je wywołać, lecz po to, by zostały w pamięci.
A potem wraca się do domu, do codzienności, do porannej kawy i planów lekcji. I okazuje się, że cały ten trud wrześniowego przebudzenia miał sens. Bo jesienne zdjęcia, te pełne miękkiego światła, ciepłych tonów i cichej melancholii przypominają, że fotografia to nie tylko technika. To sposób patrzenia.
Peace!















































