Historia Pewnej Fotografii #11

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

TUTAJ NOCE ZMIENIAJĄ SIĘ W PORANKI…
A PRZYJACIELE ZAMIENIAJĄ SIĘ W RODZINĘ…

Miałem kilka zdjęć do wyboru i przyznam, że gryzłem się trochę, jakie powinienem wybrać jako motyw przewodni w ostatnim przed wakacjami cyklu Historia Pewnej Fotografii. Ostatecznie wybór, mimo że nie był łatwy, okazał się przynajmniej w mojej ocenie jedyny i słuszny, a dlaczego? No, już wyjaśniam.

Nie jest tajemnicą, że właściwie każde lato wiąże się dla mnie również z wyprawą na letni festiwal i nigdy nawet za bardzo nie zastanawiałem się, dlaczego tak właśnie jest, ale wiem za to, że lato bez zaliczenia przynajmniej jednego festiwalu to nie lato. To długowieczna tradycja, sięgająca już prawie 20 lat i mimo że ciągle coś się zmienia, a to miejsce, a to ludzie, a to sposób imprezowania, a nawet fakt, że kiedyś jeździłem tam tylko z bliskimi i przyjaciółmi, a obecnie z moją trzyletnią córeczką, to jednak wciąż pozostaje ten jeden, kolektywny, tak trudny do wyjaśnienia, wspólny mianownik. Jednak dziś nie będą się rozwodził tu nad tym, w jaki to magiczny sposób działa na mnie samo przebywanie na takim festiwalu, jak niesamowite jest to miejsce, jak nietuzinkowych ludzi można tam spotkać, bo o tym wszystkim pisałem już wielokrotnie, również i tu, na blogu opisując swoje emocje i odczucia w różnych pofestiwalowych relacjach. Dziś chciałem skupić się na czymś zupełnie innym, a mianowicie na tym jednym, jedynym festiwalu, który zawsze już pozostanie dla mnie numerem jeden i myślę, że raczej nie wydarzy się taki, który będzie go w stanie przebić.

Ozora. W tym jednym słowie zawiera się wszystko, a każdy, kto je usłyszy, albo porozumiewawczo uśmiechnie się w naszym kierunku, albo po prostu nie ma pojęcia, o co w tym tak naprawdę chodzi. Może i brzmi to nazbyt brutalnie, ale tak właśnie to widzę. Mimo że w życiu miałem okazję być na naprawdę wielu festiwalach, zarówno w Polsce, Portugalii, Grecji, Rumunii, Czechach, Słowacji, zaliczałem nawet imprezy w dalekich Indiach, to jednak nigdy żadnego miejsca nie odwiedziłem tyle razy, ile węgierskiej Mekki każdego szanującego się transiarza, czyli Ozory. Nawet nie pamiętam dokładnie, ile razy miałem okazję być na tym festiwalu – pięć, może sześć i mimo że mógłbym na spokojnie się tego doliczyć, to jednak nie ma to większego znaczenia, liczy się bowiem jedynie fakt, że wracałem tam tyle razy, bo nigdzie indziej nie było tak, jak tam.

No dobra, ale gdzie historia fotografii, przecież o to w tym chodzi, prawda? Zdjęcie zrobione było podczas edycji w 2016 roku, która podobnie jak poprzednie okazała się być dla mnie wyjątkowa, choć z zupełnie innych względów niż poprzednie. Zacznę może od przybliżenia nieco topografii tego miejsca i nadmienienia, że scena główna festiwalu znajduje się w malutkiej dolince, która otoczona jest z każdej strony niewielkimi wzniesieniami (choć w momencie, kiedy tylko skończyłem pisać „niewielkimi”, od razu przypomniało mi się, ile trudu przysparzała mi wspinaczka na te niewielkie wzniesienia, kiedy żar lał się z nieba), na których często siadali grupkami ludzie, którzy chcieli trochę odpocząć, napić się czegoś zimnego, albo zwyczajnie popatrzeć, jak wygląda z innej nieco perspektywy ten pompujący w rytm muzyki, złożony z tysięcy ludzi tłum, a wierzcie mi na słowo, wygląda spektakularnie. Akurat zbliżał się wieczór, to chyba, nie licząc oczywiście wschodów słońca, najpiękniejszy czas na festiwalu. Pomijam tu aspekty fotograficzne i to, że światło jest wtedy zdecydowanie bardziej miękkie, ale jest to czas, kiedy można złapać oddech, odpocząć od upału, który podczas dnia leje się z nieba i wyczilować. Siedzieliśmy sobie na górce, słuchaliśmy fantastycznego seta w wykonaniu Shane Gobi i był to „ten” jeden, wyjątkowy moment, który już zawsze będzie odtwarzany w mojej głowie w postaci flashbacku. Przed nami siedziała jakaś grupka ludzi, śmiali się, rozmawiali, palili, mieli piękny, kolorowy, chiński, bambusowy parasol, część z nich okryta była wciąż chustami, mimo że słońce nie paliło już tak, jak choćby godzinę wcześniej. Twarze mieli, podobnie zresztą jak my, skierowane w stronę sceny głównej i tak naprawdę stanowiło to główną przeszkodę, aby przymierzyć się do zrobienia im zdjęcia. Zdecydowanie bardziej wolałbym, aby było widać przynajmniej w jakiejś części ich twarze. Postanowiłem więc trochę poczekać, co akurat w fotografii eventowej wydaje się być bardzo powszechne. Opłaciło się. W pewnym momencie, dziewczyna o azjatyckich rysach odwróciła lekko głowę, aby się zaciągnąć, a ja uznałem, że jest to właśnie ten moment i nacisnąłem spust migawki.

Tak, wiem, obciąłem ten piękny parasol, który robi na tej fotce niezwykłą robotę, ucieka mi też konkretnie linia horyzontu, przez co zdjęcie jest krzywe i mimo że mógłbym to skorygować w Photoshopie kilkoma kliknięciami, to jednak postanowiłem niczego nie zmieniać. Dodam jeszcze, że na festiwalu zdecydowana większość zdjęć, które robię, jest kolorowa, bo uważam, że w tak pięknym, tryskającym barwami miejscu, jakim jest letni festiwal, nadużyciem i lekką profanacją jest edycja zdjęć w black & white, ale tu idealnie mi to spasowało. Nie miałem cienia wątpliwości, że to zdjęcie będzie właśnie monochromatyczne. Czy jest bardzo dobre? Myślę, że właściwszym pytaniem byłoby, czy jest chociażby przeciętne, a i tak nad odpowiedzią trzeba byłoby się głęboko zastanowić, ale mi już zawsze będzie kojarzyło się z tą magiczną górką, nad mainem i jedynym takim festiwalem na ziemi, jakim była dla mnie Ozora.

Close Menu