Historia Pewnej Fotografii #09

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

ZDECYDOWAĆ SIĘ NA WŁASNE DZIECKO, TO TROCHĘ JAK ZROBIĆ SOBIE TATUAŻ NA TWARZY.
NIM PODEJMIESZ OSTATECZNĄ DECYZJĘ, MUSISZ BYĆ TEGO ABSOLUTNIE PEWNYM.

Zabierając się za ten wpis, miałem wrażenie, że dopiero co skończyłem pisać poprzedni z tego cyklu i z niedowierzaniem musiałem zerknąć na datę, a potem musiałem to zrobić jeszcze raz, bo okazuje się, że miało to miejsce w lipcu, a przecież mamy już połowę października, serio? Czy tylko mi ten czas leci jakoś zbyt szybko? Jakiś błąd w matrixie, czy co? Tak, czy siak dziś kolejne zdjęcie i kolejna, całkiem osobista, jak widać, historia. Historia Pewnej Fotografii #9. Zapraszam.

Nie będę ściemniał. Fotografia ciążowa, sesje narzeczeńskie, ślubne, czy inne tego typu komercyjne zabiegi omijam zwykle szerokim łukiem. Bardzo szerokim łukiem. To zupełnie nie moja bajka, nie czuję tego, nie podoba mi się to i robienie tego typu zdjęć nie sprawia mi najmniejszej satysfakcji. Owszem, nie powiem, zrobiłem kilka wyjątków od reguły i kilka takich sesji mam na swoim koncie, ale tylko tym naprawdę najbliższym i tylko dlatego, że osoby te wiele dla mnie znaczą, jednak najczęściej kategorycznie odmawiam. Dlaczego? Bo trudno jest zrobić sesję ciążową, która nie ocierałaby się o kicz. Jakieś buciki na brzuchu, tata całujący mamę w brzuszek albo budzik, jako rekwizyt, który stanowi banalną metaforę mówiącą, że czas jest bliski. Nie, no błagam! Ale tak właśnie najczęściej wyglądają tego typu sesje, a jeszcze, jak trafisz na jakąś nawiedzoną matkę, która naoglądała się na Instagramie takich zdjęć i chce, aby fotograf wykonał ich kopię, która ma być bardziej oryginalna, to już w ogóle pozostaje jedynie facepalm. Oczywiście, jasne, naturalnie, że są sesje ciążowe, które potrafią przełamać ten utarty schemat, są takie, które zachwycają, budzą podziw i uznanie, ale najczęściej są to zdjęcia robione w jakichś egzotycznych miejscach, wymagające zaangażowania dziesiątek ludzi, scenografów, reżyserów planu, oświetleniowców i innych specjalistów, ale stanowią jedynie niewielki odsetek tych, o których wspominałem wyżej. Jak dobrze, że nie muszę się martwić takimi rzeczami i robić takich zdjęć. Whoo hoo! No chyba, że przychodzi mi sfotografować przyszłą mamę mojego dziecka, wtedy sprawa zaczyna robić się nieco bardziej poważna.

Nie od dziś wiadomo, że szewc bez butów chodzi, bo mimo że, przyznaję, kilka razy wcześniej robiliśmy jakieś zdjęcia na różnych etapach ciąży, to jednak z tymi ostatecznymi zwlekaliśmy aż do końca, bo zdjęcie, o którym dziś będę pisał, wykonałem 27 stycznia, a Zoja przyszła na świat 4 dni później. Zacznę może od tego, że naprawdę szukałem jakiejś inspiracji, czegoś, co mi się spodoba, czegoś ze smakiem, a zarazem czegoś, co nie będzie ramotą zarówno teraz, jak i za kilka lat. Wiedzieliśmy na pewno, że nie może to być właśnie sesja w stylu „malutkich bucików”, czy z arbuzem, ale z drugiej strony, nie miałem też pomysłu na nic innego. Większość pomysłów, jakie przychodziły mi do głowy, była niemożliwa do zrealizowania, albo ze względu na porę roku, bo był to styczeń, więc wszelkiego rodzaju zdjęcia w paprociach gdzieś w lesie, czy na jakimś polu uprawnym, które z reguły bronią się same – bo podobno nie można zrobić słabego zdjęcia lasu – jakiś wyjazd w ciekawe miejsce też odpadał, bo do terminu zostały zaledwie 3 dni, a inne pomysły, które gdzie tam iskrzyły w mojej głowie, ocierały się już o zjawisko zwane cliche, więc też nie za bardzo. Zatem kierując się zasadą: zrób to, co możesz, tym, co posiadasz, i tam, gdzie jesteś, stwierdziłem, że fotki wykonamy w domu, w pokoju. Miałem pomysł, aby zrobić je trochę w stylu analogowym, pobawić się trochę kolorem tak, aby wyglądały na starsze niż w rzeczywistości są. No, to do dzieła. Kasia nie jest wdzięcznym obiektem do fotografowania, nie przepada, kiedy robię jej zdjęcia, więc plan musiał być pewny, a fotki wykonane w krótkim czasie. Wymyśliłem sobie, że posadzę ją pod ścianą, ale żeby zbyt pusto to nie wyglądało, wykorzystałem dwa siedziska z Ikei, na których postawiłem dużą doniczkę z kwiatkiem (coś zielonego zawsze trochę podratuje zdjęcie). Ściana była w kolorze masala chai, a przynajmniej w momencie, kiedy ją malowaliśmy, bo od tego momentu trochę wody upłynęło, ale mimo to ładnie kontrastowało to z drewnianą podłogą. Tyle, nic więcej nie trzeba – the less is more, teraz tylko trzeba było jakoś przebrać modelkę. Oczywiście, najważniejsze jest wyeksponowanie brzucha, bo o to w tym przecież chodzi, ja zdecydowałem, że powinien być odkryty, nie jakieś tam woalki czy inne sukna, które widywałem na zdjęciach, mające w „zmysłowy” sposób zakrywać brzuch, nie! To miało być naturalne, brzuch kobiety w 9 miesiącu, 4 dni przed rozwiązaniem, z wyraźnie zarysowaną kresą czarną (to ta brązowa linia pośrodku brzucha przebiegająca naturalnie u kobiet ciężarnych od wyrostka mieczykowatego mostka do spojenia łonowego) – tak wygląda, czy się to komuś podoba, czy nie! Stwierdziłem też, że nie będę się bawił w żaden retusz w Photoshopie, usuwanie niedoskonałości, maskowanie itd., po prostu zdjęcie ma oddawać trudny, 9-ciomiesięczny czas tuż przed przyjściem Zojki na świat. Spodnie od piżamy wydały mi się być świetnym uzupełnieniem czarnego topu, bo żadna dodatkowa część garderoby nie była mi więcej potrzebna. Z ironicznym uśmieszkiem patrzę na sesje, na których laska w ciąży przebrana w sukienkę ze studniówki, w pełnym makijażu i z nienaganną fryzurą robi maślane oczka w stronę obiektywu. Spoko, jeśli się to komuś podoba, nie moja brocha, ale przyznacie, że niewiele ma to z ciążą wspólnego, no chyba, że faktycznie jest to naturalne środowisko przyszłej mamy, wtedy rozumiem. Jednak, jak mawiał młody Stuhr w kultowym już dziś filmie Lubaszenki, „Chłopaki nie płaczą”, nie będzie żadnych udziwnień, my jesteśmy normalni. W dalszym ciągu, po wykonaniu kilku zdjęć czegoś mi brakowało, jakiegoś elementu – klamry, który spiąłby wszystko i sprawił, że wiedziałbym, że jest to zdjęcie, o które mi chodziło. Trochę myślałem nad zmianą garderoby, może poprzestawianiu rekwizytów, może o wprowadzeniu czegoś, ale jakoś nic mi nie pasowało. Nagle, baaaang! Guma do żucia! Idealnie byłoby, gdyby Kasia zrobiła dużego balona z gumy do żucia, wiem, że tym samym zasłoniłoby jej to trochę twarzy, ale to może dobrze wyglądać, pomyślałem i tak też zrobiliśmy. Wiem, że chciałem jeszcze usunąć ten kabel z lampy, który widać po prawej stronie, który trochę mi tam przeszkadza, no ale skoro miało być naturalnie, to jest, więc i kabel został. Patrząc teraz na to zdjęcie, które, nie ukrywam, jest moim ulubionym z okresu ciąży, wiem, że nie zdawałem sobie sprawy z tego, że za 4 dni moje życie wywróci się do góry nogami, a ja stanę się najszczęśliwszą osobą na ziemi – tatą.

I tak właśnie powstało to zdjęcie…

Close Menu