Historia Pewnej Fotografii #04

Historia pewnej fotografii to coś zupełnie nowego – to seria, która będzie ukazywała się na moim blogu mimo, że raczej nieregularnie, to jednak systematycznie. Jako że wiele moich zdjęć oprócz tego, że są dla mnie czymś, co śmiało mogę określić sztuką obserwacji, sposobem na kształtowanie ludzkiej percepcji, zatrzymaniem pewnego momentu w czasie i chwytaniem przemijającej chwili, która była prawdziwa, to niosą one także za sobą pewną historię, która znana jest tylko mi, bo tylko ja znam okoliczności, w jakich to zdjęcie powstało, jakie były kulisy pracy nad nim, a przede wszystkim, na czym polega ich wyjątkowość i właśnie tę historię będę starał się przedstawić słowem pisanym, bo, jak wiadomo, fotografia potrafi nieźle współgrać z tekstem. Fotografia, w moim odczuciu, nie jest związana jedynie ze zmysłem wzroku, czyli patrzeniem, ale przede wszystkim powinna mieć wpływ na odczuwanie, emocje i jeżeli nie czujesz nic, fotografując, nigdy nie sprawisz, że inni, którzy oglądają Twoje zdjęcia, cokolwiek poczują…

Z INDII NIE WRACA SIĘ NIGDY

Indie zmieniają człowiekowi światopogląd, myślenie, sposób, w jaki patrzy i rozumie pewne rzeczy w życiu, ale przede wszystkim uczą pokory, oj tak, uczą pokory jak żadne inne miejsce na tej planecie. Potrafią zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie i wiem, co mówię, bo miałem okazję przekonać się o tym na własnej skórze nie raz i nie dwa. Może zabrzmi to górnolotnie, ale z Indii wraca się, będąc innym człowiekiem, to tu znajduje się odpowiedzi na wiele egzystencjalnych pytań, dostrzega to, co w życiu ważne, a może i najważniejsze, ale też zaczyna doceniać to, co się ma, gdzie się żyje i to, że głód nie stanowi dla ciebie śmiertelnego zagrożenia. Indie to kraj kontrastów, gdzie skrajna bieda przeplata się z ogromnym bogactwem i przepychem, gdzie prawdziwa sztuka przeplata się z jarmarcznym kiczem, na ulicach można spotkać nie tylko święte krowy, karaluchy, węże, kozy i słonie, których zapach odchodów miesza się z zapachem spalanych ludzkich ciał. To kraj, w którym żebracza mafia notorycznie okalecza niewinne dzieci i oślepia starsze osoby, aby budziły więcej empatii i były w stanie zebrać większą jałmużnę, a „biały” człowiek wciąż budzi ogromne zainteresowanie do tego stopnia, że tubylcy robią sobie z tobą zdjęcia, by później pokazać je rodzinie. W Indiach, na głównych, ruchliwych ulicach widać śpiące, zaniedbane dzieci, pośród których biegają ogromne szczury, widać głód, ubóstwo, mizerię, zubożenie, niestety widać również i śmierć. Nigdy nie zapomnę, kiedy po raz pierwszy przyleciałem do Indii i gdy tylko opuściłem port lotniczy w Bombaju, jak z cicha pęk ukazało mi się prawdziwe oblicze tego kraju, które wyglądało zupełnie inaczej niż to, które miałem okazję podziwiać na kolorowych zdjęciach z National Geographic, czy podróżniczych filmach z Discovery. Nie było nawet w małym procencie do tego zbliżone, a ja stałem i patrzyłem jak zahipnotyzowany, przecierając co chwilę oczy ze zdumienia, bo to, co widziałem, wychodziło poza wszelkie granice mojego wyobrażenia, które miałem o tym kraju. Spodziewałem się, że będzie ciężko, że przeżyję szok, nie spodziewałem się jednak, że aż tak. To, z czym przyszło mi się tam zmierzyć, co zobaczyć i czego doświadczyć, brutalnie zweryfikowało moje skojarzenia bazujące na bollywoodzkich filmach, egzotyce i kobietach w kolorowych sari. Ta bieda, nędza, brud i cuchnąca rzeczywistość jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pokazała mi, jak naprawdę żyje się w Indiach i to bez odrobiny znieczulenia.

Z Indii nie wraca się nigdy, bo to, czego się tam doświadcza, zostaje w człowieku na zawsze. Indie pokazują, w jakim czystym, bezpiecznym i łatwym do życia kraju przyszło nam mieszkać i mimo że brzmi to może paradoksalnie, to jednak podejrzewam, że nikt z nas głodny nie chodzi, nie śpimy na ulicach, umieramy najczęściej w szpitalach, mamy możliwość edukacji, a nasze życie to często również i sporo przyjemności. Nie musimy martwić się aż tak bardzo o lepsze jutro, często podróżujemy, odkrywamy nowe smaki, czytamy książki dla rozrywki, wieczorami oglądamy seriale na Netflix’ie, a za telefon, który mamy w kieszeni, moglibyśmy zapewnić jedzenie małym hindusom na długie miesiące. To, z czego nie zdajemy sobie sprawy i to, czego nie doceniamy w codziennym życiu, bo przyjęliśmy za pewnik i standard, w Indiach zaczyna nabierać nowego znaczenia, uświadamiamy sobie, jakiego mamy farta, żyjąc w takich warunkach, mogąc robić tyle niesamowitych rzeczy dla własnej satysfakcji i wykorzystywać życie w tak cudowny sposób. My, zepsuci ludzie zachodu, którym spóźniony autobus, brak ulubionego towaru na półce w sklepie, niedostateczna liczba lajków na Insta, przegrany mecz ulubionej drużyny albo ciepłe piwo potrafi zepsuć cały dzień, chyba trochę zatraciliśmy się w luksusach, w jakich przyszło nam się pławić każdego dnia. Nasze ego rozdmuchane jest do niebotycznych rozmiarów i sprawia, że zaczynamy wierzyć, że przyczyny naszego nieszczęścia leżą daleko poza nami, a nie wewnątrz nas samych, bo tak zostaliśmy wychowani, bo tak funkcjonuje zachodni świat, w którym tak dobrze się zadomowiliśmy i innych wzorców po prostu nie znamy. Dlatego myślę, że ważne, by od czasu do czasu zatrzymać się na chwilę w tym dzikim, pustym i tak naprawdę bezsensownym pędzie. Zatrzymać, a nawet zrobić kilka kroków wstecz i zerknąć na nasze życie z trochę szerszej perspektywy. Wtedy na pewno okaże się, że problemy, które wydają się spędzać nam sen z powiek, są tak naprawdę znikome, niezauważalne wręcz w porównaniu z tym, jak żyją i jak wyglądają problemy zdecydowanej większości populacji tego świata.

Goa to specyficzny stan, inna niż pozostałe część Indii, to prawdziwa mekka hipisów, artystów, poszukiwaczy sensu życia. To właśnie ten region na przełomie lat 60-tych i 70-tych zaczęli upatrywać sobie znudzeni i zniesmaczeni kulturą zachodu hipisi głównie z USA, ale również i innych krańców świata; żyli tu w komunach, mieszkali, imprezowali, tworzyli i starali się odnaleźć własny sens życia. I, mimo że niestety Goa w ostatnich latach bardzo się skomercjalizowało, to jednak mieszkając w takich wioskach jak Anjuna, Vagator czy Chapora, nie sposób na nich nie trafić. Mi przyszło właśnie mieszkać w jednym z takich miejsc. Pewnego popołudnia, kiedy akurat wracałem z plaży w Anjunie, gdzie wybrałem się, żeby zaliczyć zachód słońca i zjeść jakieś pyszne curry, a może vindaloo, których akurat tam nie brakuje, jak zwykle zaparkowałem swój motocykl (to jedyny słuszny środek transportu i nie wyobrażam sobie mieszkać tam, nie posiadając takiego) w lesie, tuż przy plaży. Dokładnie pamiętam, że zapodziałem gdzieś na dnie plecaka kluczyk i kiedy byłem już przy swoim jednośladzie, zmuszony byłem wyciągnąć wszystkie swoje rzeczy z plecaka, by w końcu znaleźć kluczyk na jego dnie. Zaraz potem ponownie szybko wrzuciłem rzeczy do środka i pojechałem do domu. Kiedy dotarłem na miejsce, rzuciłem plecak na łóżko i nagle coś mnie tchnęło, żebym sprawdził, czy aby na pewno wszystko mam. Nerwowo i coraz szybciej zacząłem wyrzucać graty z plecaka na łóżko do momentu, kiedy nie zostało w nim nic. O nie! Aparat! Tylko nie to! Zmroziło mnie! Tylko nie aparat! Został w Anjunie, w lesie przy plaży, przypomniało mi się, że kiedy szukałem kluczyka, nie chcąc położyć go na zakurzonej ziemi, odłożyłem go na inny, zaparkowanym obok motocykl. Nie wierzę, że go zapomniałem! To był bezlusterkowiec, Sony Nex, który kupiłem specjalnie na ten wyjazd, by nie targać ze sobą ciężkiej lustrzanki; był nowiutki, miał może 2 tygodnie. Wsiadłem szybko na motor i pojechałem z powrotem, pamiętam, że w myślach powtarzałem sobie, że musi się znaleźć, musi tam być! Ale niestety nie było, ani aparatu, ani motocykla, na którym go zostawiłem. Załamałem się! Nigdy niczego nie gubię, o sprzęt dbam w sposób przesadny, a tu takie coś! Najgorsze, że był to dopiero 3 czy 4 dzień mojego pobytu na Goa, przede mną jeszcze prawie 3 tygodnie, a ja zgubiłem aparat. Nie mogło być gorzej! Załamka! To było wtorkowe popołudnie, wiedziałem, że w środę rano w Anjunie odbywa się pchli targ, niesamowite miejsce, gdzie kupić można właściwie wszystko, na które przybywa tysiące ludzi. Pomyślałem, że wracając, wstąpię jeszcze do małej kafejki internetowej, by wydrukować wiadomość o zgubie, którą chciałem rozwiesić w feralnym dla mnie miejscu. Rano, wybraliśmy się całą ekipą na targ, i kiedy dojeżdżaliśmy do parkingu, wśród potężnego tłumu mijających nas z każdej strony skuterów, rikszy i samochodów, usłyszeliśmy coś w stylu: camera! Camera! Zatrzymaliśmy się natychmiast! Okazało się, że krzyki te były skierowane w naszym kierunku! Grupa młodych chłopaków z Bangalore, która nas zatrzymała, opowiedziała, że wracając wczoraj z plaży, była bardzo zdziwiona, kiedy na jednym ze swoich motocyklów zobaczyła aparat fotograficzny. Przeglądnęli fotki i pomyśleli, że skoro jutro jest w Anjunie duży targ, to postarają się odnaleźć właściciela. NO WAY! To się nie działo naprawdę! To przechodziło ludzkie pojęcie i każdą granicę szczęścia. Nazwać to cudem, to zdecydowanie za mało, bo to był jakiś nadludzki cud! Rozpoznali nasze twarze na zdjęciach i znaleźli nas! Nie wierzę! Po pierwsze, że okazali się mega uczciwi, bo aparat był wart około 4 tysięcy, więc dla nas to sporo, a dla nich to już po prostu kupa szmalu! Po drugie, że spotkaliśmy się na Anjuna Market w miejscu, gdzie, biorąc pod uwagę ilość przebywających tam ludzi, szansa na takie spotkanie to więcej niż abstrakcja. I po trzecie, że znalazł się dosłownie w ciągu kilku godzin, bo nie miałem go jedynie przez noc. Nie mogłem w to uwierzyć wtedy, nie mogę w to uwierzyć i dziś. Jednak najlepsze w tym wszystkim było to, że oni naprawdę cieszyli się, że nas odnaleźli, pamiętam te uśmiechnięte mordki do dziś, to jak sobie przybijali piątki i jak szczerze nie posiadali się z radości, było naprawdę wzruszające. To była magia! Magia Goa, magia tego miejsca, tych ludzi, tej kultury, a może po prostu zwykły, choć eskalujący do niebotycznych rozmiarów fart, nie wiem tego do dziś, wiem jednak, że umocniło to we mnie wiarę w człowieka, który dostał od losu prezent, warty tak dużo, że być może za jego równowartość mógł spełnić marzenie swojego życia, a może i marzenia swojej rodziny, a mimo to postanowił ten dar od losu zwrócić. Często zastanawiam się, czy ja zrobiłbym podobnie, gdybym znalazł na swoim motocyklu torbę z pieniędzmi, takimi, że mógłbym za nie spełnić swoje najskrytsze marzenia czy zdecydowałbym się poszukać właściciela, by mu to oddać. I wiem, że pisząc hipotetycznie, nie będąc realnie w takiej sytuacji, łatwo jest powiedzieć, że oczywiście, że bym zwrócił, uczciwość jest przecież najważniejsza, że nigdy bym sobie nie wybaczył itd. Ale, gdyby taka sytuacja zdarzyła się naprawdę, to myślę, że wtedy nie byłoby to już takie oczywiste…

Ale co ma do tej całej historii to zdjęcie? Bo jakiś związek przecież być musi? Faktycznie, fotografia niewiele ma wspólnego z opowiedzianą wcześniej historią, może jedynie poza faktem, że było to pierwsze zdjęcie, jakie zrobiłem, kiedy odzyskałem swój zgubiony aparat. Chłopiec spał gdzieś między straganami, a zalegającymi śmieciami na targu w Anjunie, a ja po prostu nie mogłem się oprzeć.

Nie od dziś wiadomo, że człowiek staje się wielki nie przez to, co ma, tylko raczej przez to, kim jest i jaki jest. Nie przez to, co posiada, tylko raczej przez to, czym dzieli się z innymi. Widząc to dziecko, śpiące na ziemi pośród jakichś śmieci, być może nawet głodne, z niepewną przyszłością, po raz kolejny zadałem sobie pytanie, czy to, kim jesteśmy, jak żyjemy, co robimy, kogo znamy, dokąd zmierzamy i jak skończymy to przeznaczenie, na które raczej nie mamy wpływu i jedyne, co możemy, to jak najszybciej się z tym pogodzić, czy raczej nasz świadomy wybór i decyzja, którą kiedyś podjęliśmy, albo ktoś za nas podjął. Najgorsze jednak jest to, że wszechobecne ubóstwo po jakimś czasie na człowieku przestaje robić wrażenie, a przynajmniej nie robi już takiego, jak na początku. Po trzech tygodniach w Indiach, człowiek (niestety) staje się odporny na widok głodujących na ulicy dzieci, śpiących razem z wychudzonymi psami na wysypiskach śmieci, odporny na brud, smród i ludzi załatwiających swoje potrzeby fizjologiczne na głównej ulicy, odporny na ruch uliczny, który na początku tak przerażał i te smutne oczy mijających cię ludzi. Obojętnie mija się trędowatych i sparaliżowanych na stacjach kolejowych, setki bezdomnych na ulicach czy naciągaczy przy sklepach – po prostu idziesz dalej w swoim kierunku, nie zatrzymując się nawet. I, mimo że sam pisząc to, wiem, że jest to bardzo nieludzkie, niesprawiedliwe i niehumanitarne wręcz, jednak inaczej po prostu tam nie można. Ludzie nie przywiązują tu aż takiej wartości do życia, nie ma więc poczucia niewykorzystanego, uciekającego czasu i strachu przed śmiercią, nikt za bardzo nie przejmuje się swoim zdrowiem, nie ma ekoproduktów w sklepach, nie dba się o dietę i właściwie nie uprawia sportów, bo wszyscy skupieni są raczej na nirwanie, czyli dwupostaciowej formie bytu i niebytu – czegoś, co istnieje, ale nie można tego zobaczyć i, mimo że brzmi to paradoksalnie, to jednak do złudzenia przypomina mi moją lekcję religii, podczas której katechetka starała się przekonać, że: tego i tak nie można zrozumieć, ani tym bardziej wytłumaczyć, więc nawet nie próbujcie.

Close Menu